piątek, 22 września 2017

8. "Nothing worth having comes easy"


~ 7 ~

Rocky

#29 październik, Los Angeles,
Oddział Psychiatryczny

To, że ten szpital to piekło, odkryłem w dniu, gdy odstawili nam, znaczy mnie i Rossowi, leki uspokajające. Nagle rozpętał się chaos, co wyraźnie oznaczało zły dobór pokoi, zmieniony godzinę później.
Po kilku godzinach snu w ciągu dnia obudził się nagle, przy okazji wyrywając ze snu i mnie, i zaczął na mnie krzyczeć. Nie byłoby w tym pewnie nic złego, gdyby zaraz nie zerwał się z łóżka gotowy wszcząć bójkę. Pamiętam ten strach do dziś, choć minęło ponad pięć dni.
A o tym, że ten szpital to psychiatryk, przekonałem się już w dniu, gdy po raz pierwszy wyszedłem z sali na spotkanie z lekarzem prowadzącym, czyli dwa dni po przeniesieniu z Lowell. Świry. Wariaci. Pomyleńcy. Co chwilę przewijała mi się przed oczami kolejna osoba i z każdą kolejną docierała do mnie świadomość gdzie jestem. Zerknąłem wtedy na prowadzącą mnie grubą pielęgniarkę, ale nic nie powiedziałem. Po co miałem się o cokolwiek pytać, skoro znałem odpowiedź?
Wziąłem za dużo. Nawet nie wiem, nie pamiętam, dlaczego.
Teraz, rozglądając się po dużym pomieszczeniu, ze smutkiem, a wręcz przerażeniem widzę, że w niczym nie przypominamy rodzeństwa – rozpierzchnięci po odległych kątach stołówki, jedynie Riker i Delly siadują przy jednym stole.
Wszyscy znamy odpowiedź na pytanie o przyczynę niemej kłótni, która panuje od tamtej nocy. Żadne z nas nie powie tego na głos.
Brakuje mi Ella. Tak, stary, brakuje mi ciebie. Ty zawsze wiedziałeś, co powiedzieć, nawet jeśli gadałeś kompletnie bez sensu.


Riker

#29 październik, Los Angeles,
Odział Psychiatryczny

Gdyby mi ktoś miesiąc temu powiedział, że obiad będę jeść w stołówce jednego z najdziwniejszych psychiatryków w Los Angeles, wyśmiałbym go i odesłał do lekarza.
Teraz nie jest mi do śmiechu.
Dziesięcioro ludzi w wieku od szesnastu do dwudziestu pięciu lat siedzi przy okrągłych stołach, wpatrując się w swój talerz. Każdy w innym stanie psychicznym. Ktoś płacze. Ktoś skrobie widelcem o nóż. Ktoś leży na blacie skulony. Ktoś siedzi prosto jak struna, wpatrując się pusto w przestrzeń.
Ross ma podciągnięte nogi do piersi, opiera brodę o kolana i nie odrywa wzroku od talerza. Wygląda jak wrak siebie. Jego włosy sterczą na wszystkie strony, nieścinane od dawna.
Wszyscy wyglądamy jak wraki. Chociaż myślę, że Rocky trzyma się najlepiej z nas wszystkich.
Szatyn grzebie widelcem w ziemniakach, co chwilę przełykając kolejne kęsy obiadu. Prawdopodobnie już nie bierze. Nie wiem, czy to prawda. Nasza trójka nie gada ze sobą od tamtego dnia. Jedynie z Rydel zamienię czasem parę zdań podczas posiłków, bo zawsze siadamy razem.
- Jedz, młody, bo ci grzywka odpadnie – słyszę nad swoją głową. Henrietta przechodzi obok mnie z talerzem w ręku i wychodzi ze stołówki.
- Ja chociaż mam włosy - burczę.
Henrietta i Paola to panie ogarniające ośrodek. Można by pomyśleć, że dwie to za mało jak na taki budynek, ale nie – drużyna składająca się z ponad pięćdziesięcioletniej grubaski i około trzydziestoletniej brunetki daje sobie radę doskonale. Paola jest szczupłą kobietą o nienagannej urodzie włoszki, skąd też prawdopodobnie pochodzi. Zawsze urocza, miła i pomocna, nie narzuca się bez powodu. Henrietta to jej przeciwieństwo - niska, otyła, a na dodatek chamska i wiecznie wtrącająca się we wszystko, co jej się uda zobaczyć lub usłyszeć.
Któregoś razu, chyba trzeciego albo czwartego dnia tutaj, po kolacji wróciłem do swojego pokoju i mocno się zdziwiłem, gdy moje spojrzenie padło na Henry - siedziała na krześle obok szafy i przeglądała zawartość koszyka z bielizną. W tamtym akurat momencie trzymała przed sobą moje bokserki w niebieskie chmurki, więc było to stosunkowo niezręczne wydarzenie. Natomiast ona jak gdyby nigdy nic odłożyła je do koszyka i, nawet na mnie nie patrząc, wyszła z pomieszczenia.
Podsumowując - gdy chcesz poprosić o pomoc którąś z pielęgniarek, wybierz Paolę.
Kiedy udaje mi się chwycić widelec w dłoń, do stołówki wchodzi dwóch mężczyzn. Zabierają swoje talerze z blatu wbudowanego w drzwi do kuchni, obdarowując mnie uśmiechem, i znikają pogrążeni w rozmowie. James Bower i Robert Williams są tutaj lekarzami psychiatrii i medycyny. James prowadzi mnie, Rydel i Rossa, a Rob Rocky'ego. Każą do siebie mówić po imieniu. Obydwoje są naprawdę świetni zarówno jeśli chodzi o wykonywaną pracę, jak i o charakter i podejście do pacjenta.
Spotkania z lekarzem prowadzącym mamy co trzy, cztery dni. Do tego raz lub dwa razy w tygodniu ośrodek odwiedza dietetyczka, specjalnie dla anorektyczek i bulimiczek. O niej się nie wypowiadam, nie znam kobiety.
- Słuchaj jej lepiej, synku - odzywa się Martha za moimi plecami.
Skutki siedzenia obok okienka od kuchni - wszyscy koło ciebie przechodzą.
- Chudniesz nam - wtrąca Katherine, podając porcję drugiego dania Kevinowi, czyli chłopakowi od wybuchów.
- Dam sobie radę. - Próbuję się uśmiechnąć, ale mordercze spojrzenie piromana wybija mnie z rytmu.
- Nie smakuje ci, Riky?
Ha. Nie smakuje. Dobre sobie.
Kucharki w tym psychiatryku to zdecydowanie najlepsza rzecz, jaka mogła go spotkać. Myślę, że dania sześćdziesięcioletnich już bliźniaczek Smith stoją na podium tuż za daniami mamy.
Mama.
Wzdycham cicho.
- Jest przepyszne, ale jakoś nie mam apetytu - mruczę. - Jednak kolację zjem całą, obiecuję.
Gdy kobiety kiwają głową ze zrozumieniem i znikają w swojej krainie pełnej jajek, makaronów i przypraw, odwracam się z powrotem do talerza z piersią kurczaka i ziemniakami, polanymi ciemnym sosem.
Zjadłbym, ale coś mnie gryzie. Coś się kręci w powietrzu.
Drzwi od stołówki się otwierają i do pomieszczenia wchodzi Rydel, a właściwie zostaje do niego wrzucona przez Henriettę. Nie powiem, żeby była z tego faktu zadowolona.



Rydel

#29 październik, Los Angeles,
Oddział Psychiatryczny


Stołówka jest zdecydowanie najdziwniejszym miejscem w tym cholernym więzieniu.
Porównując ją do innych pomieszczeń, tu dzieje się najwięcej. Nawet pokój dzienny nie może jej dorównać, bo w końcu kto z nas wszystkich tam przesiaduje?
- Zostaw. - Pielęgniarka w pogardą puszcza moja ramię, uprzednio zakleszczone w silnym uścisku. Co z tego, że mnie tu przyprowadziła siłą? Nie mam zamiaru dawać w siebie wpychać zmielonego błota, które tu podają. Wchodzę przez ogromne drzwi stołówki i nagle wszystkie szepty i dźwięki sztućców cichną.
Co tym razem?
Warczę coś niewyraźnie pod nosem i idę w stronę Rikera. Wyraźnie widzę na jego twarzy zdziwienie i doczytuję się minimalnego ruchu jego ręki, jakby chciał podać mi tacę z świeżo nałożonym jedzeniem. Nie.
- Odpuść - mruczę i mijam go, przypadkowo ocierając się o jego ramię. Kevin stojący obok niego świdruje mnie rozbawionym spojrzeniem, ale nie mam chwilowo pomysłu, żeby skutecznie go spławić. Przechodzę obok niego, kierując się do wolnego stołu, przy którym - tak myślę - zaraz usiądę z bratem.
- Ryd, uważaj! - słyszę krzyk, chwilowo nie orientując się, do kogo on należy. Potykam się o czyjąś bluzę i upadam z piskiem na podłogę, boleśnie zahaczając o nogę krzesła.
Cichy śmiech, szeptany pomiędzy wszystkimi, przedziera się i trafia do moich uszu. Z drobnymi łzami w oczach, które pojawiły się w nich mimowolnie, unoszę czarną bluzę z Hollistera.
Ross.
Rzucam nią we właściciela, pech chciał, akurat przechodzacego obok z jedzeniem.
Bluza odbija się od zaskoczonego brata, który natychmiast obdarza mnie niezbyt zadowolonym spojrzeniem.
- Co się tak gapisz? Nigdy nie widziałeś wkurwionej kobiety?! - warczę. - Może z łaski swojej patrzyłbyś, gdzie zostawiasz swoje szmaty?!
- Och, przepraszam - odgryza się z uśmiechem i spokojnie otrzepuje koszulkę. - Przecież nasza księżniczka ma dzisiaj zły humorek, bo znowu zachciało jej się przeskakiwać przez ochroniarzy!
- Siadać. Patrzą - syczy Riker. Łapie Rossa za ramię i usadza go na krześle przy stole.
Wiem, o kogo mu chodzi. Mam gdzieś całą tą zasraną stołówkę, pielęgniarki, sprzątaczki, kucharki i ochroniarzy. Mam na nich wszystkich wywalone - jak chcą, to niech patrzą. Ignoruję więc brata.
- Ja przynajmniej staram się coś zrobić, a nie siedzę na dupie, jak ty, i czekam na święte zbawienie! Nikt cię magicznie stąd nie wyciągnie, zrozum! Bylibyście tak łaskawi i stanęli za mną! Pomogli! Ja ratuję swój tyłek.
- I, dziwnym trafem, zawsze ktoś ci do tego tyłka nakopie. - Ross pobłażliwie się śmieje. - Tutaj każdy interesuje się tylko sobą.
Chcę go uderzyć, zwyzywać, wydrapać oczy... Cokolwiek.
Chcę mu sprawić ból.
Fizyczny, psychiczny.
Każdy.
Do stolika podchodzi Rocky. Wygląda na zażenowanego tą sytuacją, ale ja to odbieram inaczej. Ze zdwojoną siłą. Agresywnie.
- Jesteśmy rodziną - cedzi przez zęby, mierząc nas wzrokiem.
- Byliśmy nią, zanim się tu pojawiliśmy. - Riker siada na krześle przy okrągłym stole, niedbale odsuwając tacę z jedzeniem na środek i chowa twarz w dłoniach. Kolejny tchórz. Nic nie zdziałamy, jak wszyscy będziecie patrzyli tylko na siebie.
Pieprzeni tchórze.
Cisza jest wszędzie. Wszyscy nas obserwują, jakby nie mieli nic lepszego do roboty. Jakby nie mogli robić czegoś innego, pożyteczniejszego.
Jakby nie mogli zająć się swoimi - właśnie rozpadającymi się - rodzinami.
- Jak możecie tak mówić?! - dyszę. Emocje mnie męczą, organizm już nie ten, co parę miesięcy temu.
- A co, wolisz kłamstwo?! - wykrzykuje Riker. - Wolisz usłyszeć, że wszystko będzie dobrze, że zaraz ktoś po nas przyjdzie i wszystko będzie po staremu?! Nic nie będzie tak samo! On  n i e  ż y je! Pojmij to wreszcie, do jasnej cholery!
Wszystko wali się w jednym momencie. Nie interesują mnie ich intencje, to, co chcą mi przekazać, czy nawet to, w jaki sposób chcą mi pomóc. Nie są ze mną. Są przeciwko mnie.
Znać prawdę a pogodzić się z nią - to kolosalna różnica.
- Kolejny, kurwa mać! Kolejny, który myśli, że wie lepiej! - drę się. - Tak prosto ci o tym mówić?! Przecież to wy go zabiliście, nie pamiętasz?! Nie ja!
- A nie uważasz, że to też twoja wina?! - Rocky siada obok blondynów.
- Jakim cudem moja?!
- Byliśmy w stanie ci pomagać na każdym kroku, jakbyś tego nie widziała - wtrąca Ross. Nie chcę tego słuchać. - Ale żarcia do gardła nie byliśmy w stanie ci wepchnąć.
Tego już za wiele.
- Jak śmiesz?! - krzyczę już coraz głośniej.
- A ty to niby nie jesteś winny, Ross. - Sztuczny uśmiech Rikera powoduje dreszcze na plecach. Nigdy nie był sztuczny. Zawsze skrywał negatywne emocje. - No przecież, bo czym jest ćpanie w porównaniu do anoreksji, prawda?!
- Nic nie rozumiesz.
- Tym bardziej, gówniarzu. Nie masz prawa oceniać - wtrącam.
Mam wrażenie, że te wszystkie niewypowiedziane kłamstwa, chodzące między nami jak cienie, zaraz wyjdą na jaw, jeśli oczywiście już tego nie zrobiły. Nasz zawsze idealny, rodzinny okrąg przerywa się. Nikt tego nie chce. Za to każdy potrzebuje.
- Jesteście zdrowo popierdoleni.
- Kolejny, który uważa, że nie jest winny? - Rik naskakuje na Rocky'ego.
- Raczej pierwszy, który ma was serdecznie dość.
- I vice versa!
Siadam na krześle, kręci mi się w głowie. Tego jest zwyczajnie  z a  dużo. Najgorsza jest jednak świadomość, że to wciąż nie wszystko. Że musimy to skończyć.
- Zawsze cichy, uciekający od problemów - syczę. - Każdemu chce pomóc, ale nie potrafi. Niszczy. Za każdym razem.
Rozkojarzone spojrzenia braci świdrują mnie, chcąc dowiedzieć się o kogo chodzi. Na kogo teraz kierowany jest atak.
- Nie udawaj, że nie wiesz. Kto wśród nas jest świętym najstarszym braciszkiem? - pytam. Riker patrzy na mnie z wyrzutem. - Prawda nie jest lekka. Zawsze byłeś z tyłu. Tylko czekałeś na rozwój sytuacji, żeby później móc kogoś ocenić. Wytknąć mu błędy. Być jak cholerny dorosły.
- O czym ty mówisz?! - burzy się. - Zawsze chodziło mi o wasze szczęście! Moja wina, że kazano mi dorosnąć jako pierwszemu?! Że w wieku dziesięciu lat miałem obowiązki nastolatka z liceum?! To mi kazano rozwiązywać wasze zasrane problemy i to ja za nie obrywałem! Co, już nie pamiętasz, jak dostawałaś szlabany za niedopilnowanie Rocky'ego w szkole!? Za pałę Rossa z fizyki i nieposprzątanie jego pokoju?! Ile to u ciebie trwało? Rok, dwa, dopóki nie skończyłaś szkoły? U mnie to trwa do dzisiaj! Nie widzisz tego?! Jestem mieszany z błotem za śmierć Rylanda!
- A kogo innego mamy obwiniać!? Tatuś od siedmiu boleści, cholera! - Rocky wstaje od stołu, a Riker zaraz za nim.
- Przepraszam, czy to ja, do kurwy nędzy, ćpałem jakiś szajs od dilera z wioski!?
- Ty prowadziłeś samochód!
- Samochód, który wiózł wasze dupy na haju, już nie pamiętasz?!  - Blondyn rozkłada ręce na boki. Jest czerwony i wściekły. Wszyscy jesteśmy.
- Do niczego by nie doszło, gdyby nie zmuszono nas do narkotyków - wtrąca Ross i odsuwa się z krzesłem.
- Co, ktoś ci je wpychał do gardła?! - Nie mogę powstrzymać się od zgryźliwej docinki. Zresztą, już dawno puściłam hamulce.
- Do niczego by nie doszło, gdybyśmy nie oddalili się od siebie tak bardzo - warczy Rik.
- Wszystko przez ten pieprzony zespół i szczeniackie marzenia. - Rocky patrzy na nas wszystkich. - Mogłem siedzieć cicho i grać sam albo w ogóle.
- Wszystko przez muzykę - mówią równocześnie dwaj blondyni.
Pękam.
Nie panuję nad niczym, co jest we mnie i dookoła mnie. Kłótnia doprowadza mnie do szaleństwa, skrajnej wściekłości. Do furii.
Chwytam garścią gotowany ryż i rzucam w braci, nie patrząc nawet w którego. Każdy zawinił, każdy tak samo.
Każdego nienawidzę.
Makaron ląduje na mojej koszulce, ale bagatelizuję to. Tak samo, jak stanowcze głosy dochodzące z wejścia do stołówki, skrzeczenie pielęgniarek znam na pamięć.
- Nienawidzę was, nie cierpię! - krzyczę jak opętana i wyrzucam w powietrze kolejne porcje piersi z kurczaka należącej chyba do Rikera.
- Jesteśmy nic nie warci, wszystko przez...
- To twoja wina! Nienawidzę cię!
- Spieprzaj!
- ...chrzaniona trasa! - słyszę w tle. Czuję dwie mocno trzymające mnie w pasie ręce, którym usilnie próbuję się wyrwać. Udaje mi się jeszcze wyrzucić w powietrze talerz, zanim łzy ograniczają moją widoczność do minimum. Ledwo wyraźne odcienie szarości migają mi przed oczami. Chcę stąd uciec jak nigdy wcześniej.
- To nasz koniec!
Masz rację, kimkolwiek jesteś. To nasz koniec.
Mdleję.





To był ciężki tydzień. Nawet bardzo. I przepraszamy, ale nie było ani chwili czasu, kiedy mogłybyśmy wstawić nowy rozdział. A Blogger nie współpracował. Bidula Ania cały weekend rozwalała się emocjonalnie w Inowrocławiu, czyli gitara, bielizna, skarpetki baletnicy, mopsy, kilka godzin snu i przystanki PKP.
Sparrow dodaje: Boli czoło, bo zderzyliśmy się czołami z parterem w scence przy skoku. Mój organizm błaga o sen, a plecy bolą od opierania się o kaloryfer. Były kapcie a'la balerinki, bliźniacze piżamki, gitara, perfumy, Za palec i za samochód oraz Am yn loow łyf de kołkoo. Polecam, Ania.

Powodzenia wszystkim, którzy razem z nami stawiają czoła nowemu tygodniowi.
Trzymajcie się ciepło, Spineczki!
Raffy and Sparrow.





czwartek, 22 czerwca 2017

23. "When I'm out on the edge will you save me?"


[
I say I wanna settle down,
build your hopes up like a tower,
I'm giving you a run around,
I'm just a lost boy
not ready to be found
]


Ross

23 grudnia, Los Angeles
Szpital psychiatryczny


Jest druga w nocy, dzień przed Wigilią. Leżę w swoim łóżku do góry nogami, opierając je na poduszce, przez co znajdują się odrobinę wyżej niż reszta ciała. Dłonie schowane mam za głowę, podpierając ją nieco, a wzrok utkwiony w suficie.
- Masz jakieś postanowienia noworoczne? - słyszę pytanie niedaleko swojego ucha.
Lucas, który leży w identycznej pozycji jak ja, ale na drugim łóżku ustawionym na przeciwko mojego przy tej samej ścianie, najwyraźniej nie zasnął mimo zgodnego "dobranoc" sprzed godziny.
- Nie - odpowiadam zgodnie z prawdą.
Szczerze mówiąc, moja głowa nie potrafi pomieścić myśli o przyszłości. Czuję się dziwnie utkwiony w teraźniejszości, co w sumie powinno mnie cieszyć, bo przecież żyje się chwilą, a nie jutrem.
O dziwo, ta myśl wcale mnie nie uspokaja.
- Ja chyba też nie - zgadza się ze mną chłopak, po czym wzdycha krótko. - Może poza jednym. Chciałbym w końcu... być sobą. Myślisz, że to możliwe? - pyta cicho, jakby nie chciał, żebym go słyszał.
- Myślę, że jedyną przeszkodą, jaką stoi ci na drodze do bycia sobą, jesteś ty sam. - Wzruszam lekko ramionami, mimo że on nie może tego widzieć.
Cisza znowu zawisa w powietrzu między nami, ale nie jest ona nieprzyjemna. Mam wrażenie, że Lucas myśli na głos, bo wręcz słyszę jego bitwę z samym sobą.
Wstaję z łóżka ruchem na tyle wolnym, żeby zapobiec kręceniu się w głowie, po czym siadam na ciepłej pościeli chłopaka.
Przypatruję mu się uważniej. Jedynym światłem, które odsłania jego rysy, jest to pochodzące z latarni wokół budynku. Pod jego oczami utkwionymi w suficie widnieją wręcz fioletowe cienie - skutek niewyspania i wyczerpanych łez. Jasne, gęste włosy opadają po części na poduszkę, a po części na jego czoło, nie kontrastując zbytnio z bladą cerą. W cieniu rzucanym przez noc jego kości policzkowe wydają się być jeszcze wyraźniejsze, a błękitne oczy wręcz przejrzyste.
- Lucas. - Próbuję przyciągnąć jego uwagę poprzez tąpnięcie palcem w jego żebra. Chłopak wyciąga jedną rękę spod głowy i kładzie dłoń na klatce piersiowej, dając znać, że słucha. - Pozwól, że coś ci wyjaśnię. Parę lat temu, gdy kariera mojego zespołu i moja w serialu zaczęła nabierać tempa, wokół mnie zaczęło się pojawiać coraz więcej ludzi. Z biegiem czasu robiłem się zmęczony tłumaczeniem im tego, co mam na myśli mówiąc czy robiąc to i tamto. Miałem wrażenie, że nikt poza moją rodziną nie starał się mnie nawet zrozumieć. Zaczęło mnie to przybijać, a moja pewność siebie stawała się coraz mniejsza i mniejsza, bo coś, co nazywam moją kreatywnością, nie było obierane dobrze przez tłum wokół mnie. Tłumiłem więc wszystko w sobie, czego skutkiem był mój coraz rzadszy kontakt z przyjaciółmi i coraz mniejsza ilość wypowiadanych słów. - Przerywam na chwilę śledząc wzrokiem twarz Lucasa, który słucha mnie uważnie. - W pewnym momencie jednak coś do mnie dotarło. Nie wiem, co zapaliło we mnie tę myśl, ale któregoś dnia powiedziałem sobie "Co z tego, że oni mnie nie rozumieją? Ja rozumiem siebie." I tyle wystarczyło, żeby moja pewność siebie zaczęła wracać. A w każdym razie był to bardzo dobry początek. Kupowałem koszulki i buty, które mi się podobały, pisałem piosenki, które przychodziły mi do głowy,  zachowywałem się tak, jak się czułem. Nie spotkało się to z aprobatą otoczenia, ale wzruszałem tylko ramionami. Ludzi wokół mnie to tylko ludzie. Każdy jest jednostką osobową, odrębnością. Większości z nich nie spotkam już nigdy po raz drugi, więc jaki jest sens w tłumaczeniu im zdania, które właśnie zapisałem na kartce? Ja wiem, o co mi chodzi, ja rozumiem siebie, i tylko to się liczy. To ja kreuję siebie. Robię to, czego inni się boją ze względu na opinię innych. - Spotykam się ze spojrzeniem Lucasa. Chłopak unosi się lekko do góry i opiera na łokciu. - Nie pozwól ludziom uciszać cię, bo oni robią to tylko dlatego, że sami nie są na tyle odważni, aby być sobą. Polub siebie, kochaj siebie, pozwól sobie na wolność i bycie tym, kim twoje serce mówi, że jesteś.
Pozwalam sobie na uśmiech i lekkie westchnięcie, kiedy już kończę gadać. Mam wrażenie, że to, co powiedziałem, nie miało ani ładu, ani składu, ale spojrzenie Lucasa mówi mi coś innego. Blondyn patrzy na mnie z kolejną porcją łez w oczach, przez moment utrzymuje kontakt wrokowy. Po kilku sekundach opada z powrotem na poduszkę i przeciera oczy dłońmi.
- Boję się - mówi w końcu, wplatając palce we włosy. - Boję się, bo mam dziewiętnaście lat i one wszystkie zwalają się na mnie za jednym ciosem. One, znaczy... Wszystkie te lata, które spędziłem w kłamstwie, zagrzebując gdzieś w kącie irytujące myśli, teraz rzucają się na mnie. To tak, jakby znalazły pieprzony megafon, Ross. Jakby nagle znalazły drogę do wszystkich atomów mojego organizmu i krzyczały, żebym w końcu to powiedział, ale ja nie mogę, nie umiem.
Odruchowo zaczynam poruszać palcami położonymi na żebrach, masując nimi skórę pod koszulką Lucasa w geście próby uspokojenia go.
- Mogę cię tylko zapewnić, że ulży ci w momencie, gdy powiesz to sam do siebie - mówię spokojnie. - Dopiero w momencie, kiedy będziesz w zgodzie z samym sobą, będziesz w stanie mówić o tym drugiej osobie.
Lucas postanawia mnie zaskoczyć. W mgnieniu oka unosi się do góry, jego ręce otaczają moje zesztywniałe ze zdziwienia ciało w pasie, jego twarz zagrzebana gdzieś między moją szyją a barkiem. Przez parę sekund nie ruszam się ani o milimetr, ale w końcu odwzajemniam uścisk.
Nie wiem, ile czasu mija, ale wsłuchuję się w jego nierówny oddech i słyszalne bicie serca przez dłuższy moment.
Siedem dni temu Lucas wszedł do pokoju przy boku Jamesa - co mnie trochę ucieszyło, bo mijał wtedy trzeci dzień bez mojego rodzeństwa w tym budynku - i nie odezwał się słowem. Przez cztery dni nie rozmawiał z nikim, a na spotkaniu dowiedzieliśmy się tylko tego, co już wiedzieliśmy, czyli jak ma na imię. Dopiero piątego dnia postanowił powiedzieć mi "dzień dobry", przez co niemal zakrztusiłem się herbatą. Usiadł naprzeciwko mnie w stołówce i zaczął rozmowę. Dowiedziałem się, że pochodzi z małego miasteczka niedaleko LA, jego ojciec hoduje indyki, ma dziewiętnaście lat i kocha motocross, sam zresztą usiłuje zdobyć sponsora, żeby przez motocross właśnie wybić się z tak zwanej przez niego "dziury". I to by było na tyle, jeśli nie liczyć drobnych szczegółów jak jego ulubiony napój czy smak chipsów.
- Ross. - Głos chłopaka wyrywa mnie ze wspomnień, które nage uświadomiły mi, że za cholerę nie znam przyczyny jego pobytu w psychiatryku. Postanawiam jednak odłożyć to na potem, mając jednak nadzieję, że zaspokoję swoją ciekawość przed dzisiejszym wieczorem, kiedy to w końcu wypuszczą mnie za metalowe bramy tego więzienia.
- Hm?
- Nigdy nie spytałeś, dlaczego tutaj jestem.
Magik, przysięgam. Albo myślałem na głos, nie daj Boże.
- Nie - przyznaję.
- Chcesz wiedzieć? - pyta, unosząc trochę głowę, żeby moja koszulka nie przytłumiała jego słów.
- Tylko jeśli ty chcesz o tym mówić.
Lucas wzdycha lekko i odsuwa się powoli. Poprawia się na łóżku tak, żeby siedział tuż obok mnie, jego prawe udo przy moim biodrze. Jego oczy patrzą w przestrzeń bez szczególnego punktu odniesienia, a po chwili czuję jego dłoń na mojej. Zaczyna muskać każdy z moich palców, raz po kolei, raz w zupełnie bez konkretnego porządku.
Domyślam się, że większość chłopaków na moim miejscu zabrałoby dłoń daleko od Lucasa i zaczęłoby go wyzywać od pedałów. Nigdy tego nie rozumiałem. Dlaczego chłopcy nie mogą się przytulać czy nawet okazywać sobie zwykłych, platonicznych gestów sympatii, a dziewczyny tak? Społeczeństwo jest niesprawiedliwe.
- Parę tygodni temu do mojego miasteczka wprowadził się Philip. - Lucas nie przestaje wpatrywać się w swoje palce kreślące wzory na mojej skórze. - Chłopak jak chłopak, nowy w szkole, nowy w mieście, teoretycznie nic specjalnego. Nie przewidziałem jednak odbiegu od scenariusza. Nie przewidziałem tego, że przypadkiem zostaniemy świadkami morderstwa, i tego, że... przypadkiem się... Że przypadkiem zacznie mi na nim zależeć bardziej niż na mojej dziewczynie. - Chłopak podnosi głowę i spogląda mi w oczy, lekki uśmiech wkrada się na jego usta. - Dużo się działo, moja rzeczywistość się zawaliła, a ja sobie nie radziłem. Więc jednego dnia poddałem się i... I pojechałem na najbliższy most, po drodze kupując pierwsze lepsze tabletki. Parę godzin później obudziłem się w szpitalu. A potem tutaj.
Głos chłopaka jest stabilny, ale w jego oczach znowu zbierają się łzy.
- Skoczyłeś? - pytam, zaciskając delikatnie moją dłoń na jego.
Lucas kiwa głowa nie przerywając kontaktu wzrokowego.
Przyciągam go do siebie z powrotem i otaczam rękoma.
- Będzie okay - szepczę, gładząc jego plecy. - Ten Philip... On wie, że tutaj jesteś?
- Tak - głos Lucasa jest przytłumiony przez moją koszulkę. - Był tu wczoraj.
- I?
- Nic. Rozmawialiśmy. Powiedział, że był zeznawać i złapali tego mordercę.
Kiwam głową.
Nie potrzebuję znać całej historii, jakoś specjalnie nie mam też ochoty. Nie sądzę też, żeby i on miał.
Przez długi czas trzymam go jeszcze w ramionach, szepczę słowa otuchy i zastanawiam się, co mogę dla niego zrobić. Niewiele, tak naprawdę.
Zasypiamy na jego łóżku, on wtulony w moją klatkę piersiową, a ja nie czuję się ani odrobię lepiej.

Chcę wyjść - to moja pierwsza myśl zaraz po przebudzeniu. Za oknem jest ciemno, więc zapewne nadal trwa noc, choć bliżej już do poranku
Naprawdę? To jest to, co chcesz naprawdę zrobić? Ha. To jest ostatnia rzecz, jaką chciałbyś teraz zrobić.
Chcę wyjść.
Walka z myślami, które pojawiły się znikąd, jest trudna. Ostatnie dni były trudne, raczej bez przemyśleń i bez jakichkolwiek oznak, że mam się lepiej.
Poważnie? Wyjdziesz i co? Kim będziesz? Do końca życia chcesz być tym, nad którym się użalają, bo jest słaby?
Ostrożnie, uważając na śpiącego Lucasa, wstaję z łóżka. Chcesz być tym, którego niańczą?
Czy chcesz więcej? 
Podchodzę do drzwi, klękam. Zrywam fragment cokoliku.
Chcę wyjść.
Okay? Ja chcę tylko wyjść. Mam już dosyć. Tak bardzo dosyć.


Laura

Dom Lynchów
Los Angeles


- Ja odbiorę! - Podrywam się ze stołu, na którym czekają gorące potrawy.
Droga do telefonu stacjonarnego w kuchni jest krótka, ale pełna przepychanek z Ratliffem. Śmiejemy się i zgadujemy kto to może być, on upiera się, że to pewnie cichy adorator, a ja, że może on zamówił pizzę i nie chce się przyznać.
- Halo? - mówię do telefonu i opieram się o ścianę. Rat staje na przeciwko mnie i wydyma wargę obrażony.
Wystawiam język w jego stronę.
- Państwo Lynch?
- Uh, tak. - Kiwam głową, mimo że mężczyzna po drugiej stronie telefonu tego nie widzi.
Za to widzi to rodzina Lynchów, wszyscy przy stole, ich oczy skierowane na mnie i Ellingtona. Od ponad kilkunastu minut czekamy na opóźniony przyjazd Rossa.
- Dzwonię w sprawie Rossa Lyncha.



[
so what are you waiting for?
cause someone could love you more
]




Przepraszamy za długą przerwę.
love, xx