Strony

poniedziałek, 8 czerwca 2015

11. "Wrapped up the fairytales, gotta wake up from this dream"


~6~

Ross

#30 października, Los Angeles
Szpital Psychiatryczny


Wkładam szary podkoszulek przez głowę i wybiegam z pokoju.
Zaspałem na śniadanie, pięknie.
Ledwo zamykam za sobą drzwi, a już wpadam na Williama.
- Spokojnie, Ross - śmieje się. - Zdążysz się najeść.
- Nie mam ochoty na jedzenie. - Kręcę głową. - Chcę się spotkać z rodzeństwem.
- Ach, no tak. Słyszałem o tej rozróbie. Runda druga? - Patrzy na mnie rozbawiony, zakładając ręce na piersi.
William Moore, czy też po prostu Will, jest w ośrodku kimś na kształt szkolnego woźnego. Tu coś naprawi, tu coś posprząta, tu pomoże w przenoszeniu kartonów. Will ma mniej więcej tyle wzrostu, co ja, i niemal zawsze chodzi uśmiechnięty. Polubiłem go od razu, gdy tylko puścił mi oczko przy moim pierwszym wyjściu na korytarz z bezpiecznej otchłani pokoju.
- Zaraz rozróba. - Przewracam oczami. William rusza razem ze mną do stołówki. - Ryż dostał skrzydeł, jakby to powiedział...
- Kto? - pyta mężczyzna, gdy milknę.
Boli.
- Ellington. Nasz przyjaciel - wzdycham, wsadzając dłonie do kieszeni dresów. Już dawno nie miałem na sobie dżinsów.
- Przyjdzie do was dzisiaj w odwiedziny?
- Skąd pan...? - Zerkam na niego zaskoczony.
- Ja wiem wszystko, młody. - Szturcha mnie lekko. - Wystarczy słuchać - mówi jeszcze i przystaje.
Jesteśmy już przy drzwiach stołówki. Znowu będę musiał znosić ciekawskie spojrzenia.
Gwiazda Disney Channel i jego rodzeństwo w psychiatryku? Problem z narkotykami? Próba samobójcza? Anoreksje?
Nie może być!
- Miłego dnia, Will - uśmiecham się i popycham drewniane skrzydło.
- Nawzajem, Ross. Aha, dzisiaj albo jutro macie integralne - dodaje jeszcze, po czym odchodzi.
Matko. Pierwsze zajęcia integralne trwały dziesięć minut. Jamesowi nie udało się nic wycisnąć ani ze mnie, ani z reszty rodzeństwa. Nic, poza prostym przedstawieniem się.
Teraz przyszła ta Melissa i Bruce, a gdy przychodzi ktoś nowy, organizują spotkanie integralne. Rzecz jasna wszyscy muszą w nim uczestniczyć, a nóż ktoś coś powie o sobie więcej.
Wchodzę do pomieszczenia i od razu przysiadam się do rodzeństwa. Na stole już leży talerz z jajecznicą i kubek z kawą.
- Cześć - witam się i biorę łyka ciepłego napoju.
- Spóźniłeś się, Riker cię zje - grozi Rocky, wymachując plastikowym widelcem.
- Serio, Rocky? - śmieje się Rik, przełknąwszy jajecznicę. - W sumie wolałbym zjeść Rossa niż to, co musi jeść Rydel.
Dopiero teraz zauważam skład porcji Del. Na jej talerzu znajdują się jakieś kanapki z serem, jakiego nie widziałem, i chyba granat.
- Osobiście wolałabym jajecznicę - wzdycha Rydel. - Ten ser śmierdzi jak skarpetki Ella.
Zapada między nami znacząca cisza. Zamieramy na parę sekund ze sztućcami w dłoniach. Dzisiaj odwiedziny. James nie powiedział, kto przyjdzie. Możemy tylko mieć nadzieję, że Ratliff się zjawi, bo żadne z nas nie miało odwagi do niego tweetnąć, a abonamentów nie posiadamy - co prawda oddano nam telefony, ale zablokowano wszystko, oprócz Twittera i Instagrama. Zawsze coś.
- Przyjdzie, zobaczycie - odzywa się Rocky. - W końcu mam pojutrze urodziny...
- Oczywiście, że przyjdzie. Nie ma dyskusji - mówi jeszcze Rydel i wgryza się w owoc.
Wszystkie spojrzenia lądują na niej, jakby była jakimś okazem w egzotycznym zoo.
- Co? - Patrzy na nas zdziwiona. - Granatu nie widzieliście nigdy?
- Po prostu jedząca Rydel to pewnego rodzaju nowość - tłumaczę. - Może i mi odwaliło w ciągu ostatnich miesięcy, ale jesteś moją siostrą, widziałem, co się z tobą działo.
- Ej, ten temat chyba już skończyliśmy, co? - przerywa nam Riker. - Musimy się ogarnąć, tak? Tak. Smacznego.
Zabieramy się do jedzenia, już się nie odzywając.
W tej chwili coś do mnie dociera - jakieś dziwne muśnięcie gdzieś w umyśle, ssanie w żołądku. Wlepiam wzrok w trzęsącą się dłoń.
Przestań, mówię do niej.
Nie wrócę do tego. Obiecałem.
Obiecałem. Obiecałem...



Riker

#30 października, Los Angeles
Szpital Psychiatryczny


- Ross, wszystko gra? - pytam, gdy widzę, jak brat nie odrywa wzroku od ręki.
Spojrzenie ma dziwne, jakby z tą dłonią rozmawiał.
- Tak. - Kiwa głową i zaczyna jeść śniadanie.
Otwieram usta, żeby coś jeszcze powiedzieć, ale do pomieszczenia wpadają dwie osoby. Właściwie jedna wpada, a druga za nią wchodzi jak po utorowanej drodze.
Głowy kilkorga z nas odwracają się w stronę spóźnialskich.
- Melissa - wzdycha Rydel.
- Bruce - mówi Rocky w tym samym momencie.
Obydwoje spoglądają na siebie z uśmiechem i wracają do jedzenia. Ross młuci jajecznicę jak robot, ze spojrzeniem wbitym w stół. Ale i tak dostrzegam lekki uśmiech na jego ustach.
- A może byście tak zgarnęli swoich nowych znajomych do nas? - proponuję, gdy widzę zagubione miny Melissy i Bruce'a.
- Mel, Bruce, chodźcie do nas! - Rocky odwraca się i macha ręką na osłupiałą dwójkę.
Przyglądam się im bliżej, gdy podchodzą do naszego stolika.
Melissa, jak nazwała ją Del, jest wzrostu Laury. Rude, proste i potargane włosy sięgają jej do pasa, a cerę ma jasną, jakby nie widziała nigdy słońca. Zielone oczy, ładne usta, piegi.
Bruce'a już widziałem, jednak dzisiaj jest mniej odstrzelony. Włosy w nieładzie, okulary, dresy.
Obydwoje wydają się być sympatyczni i raczej normalni. Na tyle, na ile normalni są ludzie, którzy wylądowali w psychiatryku.
- Cześć - pierwszy wita się Rocky, gdy dziewczyna siada obok niego.
- Hej. - Melissa spogląda na niego zza kurtyny włosów.
Oho. Braciszku, co ci się tam w głowie roi?
- Dzień dobry - odzywa się Del do Bruce'a, który usadowił się obok mnie.
- No hej. - Uśmiecha się chłopak, zaplatając palce dłoni i kładąc je na stole. - Jezus, gdzie moje maniery... Bruce jestem.
Po krótkiej wymianie imion i zapoznaniu się Bruce i Melissa, poinstruowana przez Rocky'ego dwójka idzie po śniadanie. Rydel uśmiecha się jakoś dziwnie i pod nosem, a Ross nadal udaje, że zmechanizowano mu organizm.
- Rocky? - Patrzę na brata ze śmiechem, gdy po raz trzeci nie trafia widelcem do buzi, wciąż odprowadzając wzrokiem rudą dziewczynę.
- Ghy? - odchrząkuje, niechętnie odwracając spojrzenie i przenosząc je na mnie.
- Nic, nic.
- Zamknij się.
- Ale ja na...
- Ćś.


Jeszcze kiedy chodziliśmy do szkoły i zdarzało nam się coś przeskrobać, obawialiśmy się spotkań z rodzicami i dyrektorem. Szliśmy do gabinetu jak na ścięcie. Za każdym razem okazywało się jednak, że nie było się czego bać, mama i tata dawali mi czy rodzeństwu jakieś kary, żeby tradycji świata stało się zadość, a poza tym jedynie robili nam krótkie kazania w stylu „żeby mi się to więcej nie powtórzyło”, po czym roztrzepywali nam włosy z uśmiechem. Mimo to, gdy dochodziło do przewinień jednego z nas, gdy udało nam się podpaść nauczycielowi, to chociaż rodzice bagatelizowali to tekstem „my też byliśmy kiedyś młodzi, czy w to wierzycie, czy nie”, było nam głupio i ciążyło nam sumienie, bo ich zawiedliśmy.
Siadając na kanapie w pokoju odwiedzin, ciężko jest mi stwierdzić, jak się czuję. Na pewno sto razy gorzej niż za czasów szkolnych. Poczucie winy zjada powoli każdy kawalątek mojego organizmu, a serce pęka mi za każdym razem, gdy patrzę na rodziców.
Nie widziałem ich tyle czasu. Od wypadku. Zamknęli mnie, Rydel, Rocky’ego i Rossa, nie wpuszczali odwiedzających. To znaczy do Rocky’ego i Rossa na pewno nie, byli w izolatce na odwyku. Pierwszy dzień pozwolono rodzicom wejść do sali Del, a ja… Nie wiem. Od tamtego dnia, od próby… Od… Od tamtego wydarzenia ich nie widziałem.
Obydwoje czekali już na nas w fotelach, gdy wchodziliśmy do pokoju odwiedzin. I obydwoje mają miny bez wyrazu, ale przebija się przez nie wyraźna troska, tęsknota i wahanie. Jakby chcieli się zerwać i mocno nas przytulić.
Patrząc po rodzeństwie, stwierdzam, że czują się podobnie jak ja. Siedzący obok Ross wygląda w sumie jeszcze gorzej. Mam wrażenie, że utracił zdolność mrugania, spojrzenie ma wbite w przestrzeń przed sobą. Rocky i Rydel są prawdopodobnie moimi lustrzanymi odbiciami.
Rozglądam się po pokoju. Jest to pomieszczenie wielkości szkolnej klasy, pomalowane na przyjemny beż, wyposażone w kanapę i trzy fotele, między którymi stoi niski, drewniany stolik, oraz komodę. W rogu ściany, tuż przy drzwiach, czyli naprzeciwko mnie, ustawiona jest doniczka z dużym kwiatem a’la palma, a na tej samej ścianie, dokładniej na jej środku, wisi duży obraz. Przedstawia zachód słońca na kalifornijskiej plaży.
- Jak się czujecie?
Mrugam parę razy i patrzę na mamę, która wypowiedziała te słowa.
Jak się czujemy? Nie wiem, jak reszta, ale ja się czuję tak, jakby ktoś właśnie jeździł po mnie tirem.
- Jak przestępca – mówię.
- Jak skończona idiotka, która ma gdzieś uczucia innych – odzywa się Rydel.
- Jak skurwiel – mruczy Ross, tym samym wywołując ciszę w pokoju.
Rodzice spoglądają po sobie, ja wymieniam spojrzenia z Del i szatynem.
- Ross, my… - Mama ponownie przebija się przez milczenie, pochylając się do przodu.
Mam wrażenie, że schudła. Podobnie jak tata.
Nic szczególnego. Ja też. I Ross. I Rocky. Rydel to inna bajka.
Niby  n i c  szczególnego, ale gdy sobie człowiek pomyśli, że to jego głupie zachowanie było i jest tego przyczyną, nagle z niczego robi się monstrualne i bolące  c o ś.
- Źle się czuję – przerywa jej blondyn. – Czuję się źle.
- Gdzie Ell? – Rocky najwyraźniej postanawia przerwać rozmowę idącą w złym kierunku.
- Przyjdzie zaraz, już jest w drodze – mówi tata. – Dzwonił przed chwilą.
- Okay. – Brat, wyraźnie ucieszony, kiwa głową.
Tak. Ellington i Rocky zawsze byli tymi, przez których bolały nas ze śmiechu brzuchy.
Rocky i Ellington, wieczni żartownisie. Riker, optymista. Rydel, wesoła i uśmiechnięta dziewczyna. Ross, uśmiechnięty i zamyślony.
Gdzie my jesteśmy?
- Jako on się trzyma? – pyta Dells, podciągając kolana pod brodę. – I wy… Mamo, tato?
- My… - Mama zaciska usta, parzy na ojca.
Nagle obydwoje wstają z foteli i praktycznie przeskakują stolik, byleby do nas dotrzeć. Wraz z rodzeństwem podrywamy się do góry i spotykamy z wytęsknionymi ramionami rodziców.
Obydwoje płaczą, szepczą, że tęsknili. Podobnie jak my. Wtulam się w matkę, jakbym nie widział jej parę lat. Potem do ojca, potem jeszcze raz do każdego z rodzeństwa.
W każdym uścisku zawierają się przeprosiny, prośba o przebaczenie, tęsknota, żal, krzyk, milczenie.
Zamiast słów. Rozumiemy się.
- Tak bardzo za wami tęskniliśmy – szepcze mama, po raz szósty obejmując moją twarz dłońmi.
Ani ja, ani moje rodzeństwo nie mamy teraz po te osiemnaście czy dwadzieścia parę lat. Teraz mamy po pięć i pragniemy uczepić się przysłowiowej spódnicy mamy i za nic w świecie jej nie puszczać.
- My za wami też.
- Kochamy was.
- Już nigdy wam tego nie zrobię.
- Ja chcę do domu.
- Kocham cię, mamo.
- Zabierz mnie stąd.
- Tęsknię za nim.
Patrzymy na Rydel, która wypowiedziała ostatnie zdanie.
Milkniemy.
Sprawy Rylanda nie poruszaliśmy, odkąd umarł.
Właściwie nie dotarło jeszcze do mnie, że on nie przyjdzie już więcej do mojego pokoju, nie zabierze mojej bluzy, nie pochwali się udaną randką, nie ukradnie mi kanapki z talerza, nie zagra na koncercie.
Jego już nie ma.
A to mnie nie powinno być.
- Ryland… - szepcze mama, głaszcząc policzek mojej siostry. – On…
- To moja wina – wyrzuca z siebie Ross, wysuwając się z uścisku ojca. – Gdybym…
- Nie. Nie będziemy nikogo obwiniać – przerywa mu tata. – Stało się, co się miało stać.
- Ale gdybym nie…
- Ross. Już. Koniec.
- Mamy coś dla was – znowu wtrąca się mama.
- Co? – pytam zdziwiony, rozglądając się po pokoju ponad głowami rodziny.
- Zaraz Ell dostarczy – śmieje się matka, roztrzepując moje włosy.
W jej oczach nadal jednak szklą się łzy, podobnie jak w oczach każdego w tym pomieszczeniu. Mam jednak wrażenie, że to już koniec. Że zaakceptowaliśmy brak najmłodszego z Lynchów.
- Będzie dobrze – mówię, przygarniając do siebie każdego po kolei. – Będzie dobrze.
- Tak. – Rydel wtula się we mnie i w mamę.
Będzie lepiej.
Wyjdziemy stąd.
- Ach, chłopcy – odzywa się jeszcze mama. – Wszystkiego najlepszego. Prezenty już idą.



Ellington

#30 października, Los Angeles
Szpital Psychiatryczny



Powinienem być szczęśliwy.
A może zły?
Rozdrażniony, zażenowany ich zachowaniem. Ucieszony, że wreszcie ich zobaczę. Smutny, że coś tak okropnego nam się przydarzyło. Wkurzony, bo przecież mam do tego powody. Niezadowolony, tyle razem przeszliśmy, a oni tak to rozegrali.
Jaki jestem?
Przerażony.
Powinienem uczyć się od spazmatyków sztuki zachowania spokoju w takich sytuacjach. Nie jestem kłębkiem nerwów. Nie jestem zestresowany.
Jestem bardziej wystraszony niż chomik, któremu zaczęto czyścić klatkę, kiedy spał.
- Dasz radę. Musisz. – Laura wybudza mnie z transu, kiedy stajemy przed wielkimi drzwiami tego porąbanego ośrodka.
Nie muszę czytać książek ani nawet wchodzić tam, żeby to stwierdzić. Wykształceni przez oglądanie filmów to najlepsi uczeni dwudziestego pierwszego wieku.
- Wiem. – Poprawiam na ramieniu pasek od jednego z trzech pokrowców na gitary, przy czym jeden z nich jest niesiony na plecach przez szatynkę.
Wygląda jak mała dziewczynka, która idzie pierwszego dnia do szkoły ze zbyt dużym tornistrem. W rękach ponadto trzyma podłużną torbę z keyboardem i prawie pusty, papierowy kubek z kawą, którą kupiliśmy dla siebie w biegu.
Przyciskam guzik na ścianie i po chwili odzywa się skrzeczący głos.
- Słucham?
- Ellington Ratliff. I Laura Marano – mówię.
- Wejść – burczy kobieta.
Pcham drzwi i przepuszczam w nich szatynkę. Uderza mnie ten specyficzny zapach, przeciążony zapachem lekarstw, bólem i nadmiarem niewypowiedzianych słów, którymi wiele ludzi się tutaj zamęcza.
- My chcieliśmy… - zaczyna Lau.
- W prawo i korytarzem, drzwi na lewo – przerywa sekretarka, wertując kartki w jakimś przestarzałym magazynie o szydełkowaniu.
Jej ciemne, przesadnie pomalowane szminką usta wręcz irytują wyglądem. Z reguły jestem tolerancyjny dla cudzych upodobań. Ale tej pani nie da się skatalogować do żadnej grupy ludzi w moim mózgu.
Uśmiecham się do niej sztucznie, po czym z gracją demonstruję jej międzynarodowy znak miłości, używając środkowego palca u dłoni, ale ona nawet nie raczy mnie spojrzeniem. Pewnie zgłębia tajemnice wyczarowania z wełny pajęczyny przeznaczonej na ludzi, bo przecież coś musi jeść.
Ellington już cię przejrzał, wredna wiedźmo. I jeśli ktoś ma opanować świat, to tylko zabójcze wiewiórki. Na pewno nie ty.
Idziemy krótkim korytarzem w wyznaczonym kierunku. Zaczynam rozumieć – nie ma już czasu na odciąganie tego momentu, na żartobliwe rozmowy, na refleksyjne przemyślenia. Trzeba to zrobić raz a dobrze.

Patrzę na Laurę i przełykam ślinę. Dziewczyna gestem ręki pyta, czy chcę jeszcze kawy. Kręcę głową.
Jednym duszkiem wypija całą, już znikomą zresztą, zawartość do końca, poczym wykrzywia twarz w grymasie niesmaku.
- Same fusy. Mogłeś wziąć rozpuszczalną. – Ociera usta dłonią, zgniata kubek i niedbale wrzuca go do pobliskiego kosza na śmieci. – Jedziemy.
Nie zdążam jej powstrzymać. Szybko naciska klamkę i popycha drzwi do przodu.
Wszystkie spojrzenia skierowane na nas. I te cztery twarze, za którymi tak tęskniłem.
O, słodka mandarynko.
- Ktoś zamawiał Mikołaja z elfem na listopad? – Uśmiecham się niemrawo. Już po mnie.
Rydel zakrywa usta dłonią, Riker powstrzymuje łzy w oczach, Rocky unosi kąciki ust, a Ross biega zaskoczonym spojrzeniem ode mnie do Lau.
- Rat - mówi cicho Rocky i rusza w moją stronę z rozłożonymi rękami. Zrzucam z pleców zbędny balast i zakleszczam go w braterskim uścisku.
- Tęskniłem, stary – dukam w jego ramię. Zaraz czuję na dłoni dotyk.
Rik przytula mnie, szepcząc ciągle ‘’nie wierzę, nie wierzę’’. A szczupłe, wychudzone palce Delly wręcz wbijają się w skórę na moim ramieniu. Gdy blondyn się ode mnie odsuwa, dziewczyna chowa się w mój tors, a ja obejmuję ją mocno.
Tęsknić. W tym momencie zrozumiałem wagę tych słów.
Podchodzi do nas Ross, jakby wciąż nie wierząc, że to się dzieje. Nic nie mówi – podchodzi, ściska mnie krótko, ale wyjątkowo silnie.
- Nigdy więcej. – Drży.
Gdy patrzę na nich wszystkich, stojąc z nimi w jednym kręgu, wiem, że nie muszę nic mówić. Obejmujemy się wszyscy nawzajem w grupowym uścisku.
- Przeszliśmy zbyt dużo, żeby teraz się poddać – zaczynam cicho, gdy trzymamy się w kręgu za ramiona jak drużyna piłkarska przy naradzie. W moim głosie jest siła, którą oni wszyscy słyszą. Wiem to. – I przejdziemy drugie tyle, choćbym miał wam wszystkim prawić kazania jak katechetka w gimnazjum. Nawet nie próbujcie w to zwątpić.
Widzę ich uśmiechy na wzruszonych twarzach. Zbieramy kolejne doświadczenia. Tylko po to, żeby później być jeszcze lepszymi.
- Gotowi na wszystko? – pyta Rydel.
- Gotowi – odpiera Rik.
- Zawsze i wszędzie.
- Jesteśmy drużyną – kończy Rocky.
Wychylam się zza kręgu i szukam wzrokiem Laury, która opiera się o ścianę i patrzy na nas z uśmiechem i łzą wzruszenia.
- A każda drużyna potrzebuje swojego trenera – mówię.
Dziewczyna śmieje się cicho, ale przeczy ruchem głowy. Rozumiem jej wybór. Wracam do Lynchów i mocniej ściskam barki Rossa i Rydel, którzy pochylają się obok mnie. Kładę prawą rękę na środek koła.
- Ready? Set… Rock!

- To był szok. Nie wierzyłam.
- Ja też.
- Ale teraz dobrze by było wrócić do tamtego dnia. Do tamtego momentu. Może kolejne akty potoczyłyby się inaczej.





Witam, witam. Dawno nas tu nie było. Problem polega na tym, że znacie końcówki drugiego semestru... Oceny, sprawdziany. Na dodatek u mnie w tetrze ciągłe próby, bo jakiś program artystyczny. No i wasza Ania ma problemy zdrowotne, coraz poważniejsze, ale to shshsh. Na razie jestem tu z wami, mam już 1/3 R31 na swoim blogu, postaram się go skończyć z przypływem weny. C:
Mam nadzieję, że podoba wam się rozdział. Dłuższy chyba niż reszta, huh? :')
Już nieługo weźmiemy się do roboty, aj pramis, Kaczątka! Emotikon heart
Pozdrawiam, kocham, do następnego!

Wszystkim życzę powodzenia w tych ostatnich tygodniach szkoły. Nie płaczemy, nie zgrzytamy zębami, tylko ciśniemy do samego końca, bo dwudziesty szósty już blisko. I wreszcie odpoczniemy. 
Pozdrawiamy i trzymamy za wszystkich moooocno kciuki!









6 komentarzy:

  1. Mikula melduje się na posterunku ze stopami w misce z wodą i mrożonkami na kolanie oraz na ramionach. A podobno ruch to zdrowie, taaa.
    Czytam o Rydel jedzącej i zgadnijcie, kogo mam przed oczami?
    Wiem, że wiecie.
    Dziś będzie krótko, bo cierpienie przygniata mnie do ziemi jak worek z tą cebulą, co to się za gnoja z Bakiem z pola kradło.
    Ten rozdział by taki...przyjemny.
    Taki prosty.
    Miły.
    Ja wiem, że powinnam ronić łzy czyste, rzęsiste jako ten Mickiewicz na Krymie, gdy przez Paryż na Powstanie jechał, po drodze żonę znalazł i poruchał lasie, a do Polszy nie zdążył, ale wiecie, ze moje serce spłynęło kanałami. Ale i tak zakuło mnie w okolicach klatki piersiowej, bo to było piękne.
    Te ich pojednanie. Takie prawdziwe. Cała rodzina razem. Zaczynają od nowa z czystą kartą. Pewnie będzie ciężko i coś dojebiecie. Obstawiam Rossa, bo dragi tak łatwo nie odpuszczają, ale cieszmy się chwilą.
    Oto jest dzień, który dał nam Pan!
    Jest miło, ciepło, sympatycznie.
    Nieważne, że niedługo coś zjebiecie, nieeeeeeeważne, cieszmy się chwilą.
    Carpe diem, hakuna matata, coco jumbo i do przodu!
    Low ju,
    Wasza Mikula

    OdpowiedzUsuń
  2. Przepiękny rozdział <3
    Końcówka najlepsza... Taka wzruszająca...
    Pozdrawiam i czekam na next :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Przepięknie ;D
    Czekam na więcej i już nie mogę się doczekać :D
    ZAPRASZAM DO MNIE ;D
    http://smileeeyou.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. Jestem nowa, ale ten blog wciagnąl mnie na maksa!
    Kocham
    Czekam!

    ~Wika aka ponczek

    OdpowiedzUsuń
  5. Nominowałam Was do TB
    http://i-want-u-bad-r5.blogspot.com/2015/07/one-shot-tb-kiepski-moment-na-miosc.html
    ~Wika aka ponczek

    OdpowiedzUsuń
  6. Yo! Nie wierzę, że nie skomentowałam tego rozdziału. Jak to w ogóle możliwe? Nieważne. Jestem teraz. Po trzech miesiącach od opublikowania go, ale lepiej późno niż wcale, huh? W każdym razie... Rodzice nareszcie ich odwiedzili i było tak jak podejrzewałam, że mogłoby być. Chcieli do domu. Tak prostu chcieli wrócić z nimi, ale jasne, że nie mogą. I były przytulenia i łzy. I było tak rodzinne, że aż szkoda, że tylko na chwilę. Teraz dostali przynajmniej wielkiego kopa w zad i wiedzą, że im szybciej zaczną pracować z terapeutami, tym szybciej wyjdą. Miejmy nadzieję. Poruszyła mnie część z Ellingtonem i jego kontakt z Laurą. To jakie ona dała mu mentalne wsparcie, by nie bał się tam pójść. Cudowne (ogólnie nie mam nic do jej postaci. Jest urocza).

    Lecę do kolejnych rozdziałów. Trzymajcie się!

    - matrioszkaa! xx

    OdpowiedzUsuń