Ross
29 listopada, Los Angeles
Szpital psychiatryczny
Szpital psychiatryczny
To będzie kiedyś historią. Wspomnieniem. Zdjęciem, starą fotografią, na którą my lub ktoś inny spojrzy z takim a nie innym wyrazem twarzy. Uśmiechnie się? Coś powie? Jeśli tak, to co? Zakręci mu się łza w oku?
To, czyli my, czyli teraz. To po nas zostaną historie. Wspomnienia. Zdjęcia. Będziemy może pracownikami biura rachunkowego, sprzedawcą na kasie, lakiernikiem, producentem gum do żucia o smaku pomidorowej zupki chińskiej. Rodzicami, pradziadkami, dziadkami.
Ale teraz... Teraz to nie historia. To się dzieje. Jestem tutaj, wpatrzony w jej spokojną twarz, oddycha lekko. Jest... nie do opisania. Piękna? To takie sztampowe. Cudowna? Zbyt bajeczne. Niesamowita? Brzmi jak Marvel. Ona jest po prosu nią, sobą. Laura. Jest moja.
To jest ten moment, gdy wiesz, że tu i teraz nie jest jeszcze historią, że jesteś tu żywy i leżysz, doglądając na jej skórze wad, ale ich nie dostrzegasz, jedynie bawią cię tańczące na jej policzkach pierwsze promienie słońca. Ten moment...
Chciałbym, żeby się nie kończył. Chciałbym już zawsze czuć, że żyję. Nie tylko dla kogoś, ale też dla siebie. Że jestem wart życia.
Widzę delikatny ruch jej powiek, pochylam się i całuję ją w czoło.
- Hej - mówię cicho.
Otwiera oczy, mruga parę razy i w końcu spotyka się z moim spojrzeniem. Uchyla lekko usta, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. Jej wzrok mówi mi, że próbuje uwierzyć w to, co się własnie dzieje, zresztą podobnie jak ja. Jesteśmy zbyt nierealni.
Proszę, nie opuszczaj mnie, myślę.
Rocky
29 listopada, Los Angeles
Szpital psychiatryczny
- Mel? Melissa?
Delikatnie zaciska powieki, rozchyla je, mruga. Jej spojrzenie od razu ląduje na mnie, a ja uśmiecham się na widok jej błyszczących źrenic.
- Dzień dobry - szepcze.
Muskam delikatnie kciukiem jej usta.
- Dzień dobry. - Całuję ją w czoło. - Wygodnie ci?
- Wy... Co? Ja nie...
- Nawet nie waż się stąd ruszać. Zbyt długo na ciebie czekałem.
Uśmiecha się nieśmiało, jakby nie wiedziała o co chodzi, ale patrzy na mnie, jakby dokładnie rozumiała. Chyba jednak zaufam jej oczom.
- Nie wiedziałem, że jesteś taką łamaczką serc!
- Przestań, to było okropne! - Śmieje się głośno i szturcha mnie w ramię. - Jaki normalny szesnastolatek pisze dziewczynie milion liścików dziennie ''Moja ty jedyna miłości''?
- Nie wydaje mi się, żeby w ogóle był n o r m a l n y m szesnastolatkiem - chichoczę. - Poza tym, hej! Dostałaś trzy słowa pięknie napisane na różowym, tłoczonym papierze. Ja bym się od razu zakochał!
- W papierze czy w nim?
- To byłby trudny wybór. - Kręcę głową.
- Gdybyś go widział! Chodził ciągle w koszuli, krawacie i dresach, rozumiesz? I jeszcze te zielone zęby, ugrh! Za którymś razem, kiedy otworzyłam szafkę i wypadły te wszystkie karteczki, pobiegłam do jego klasy, żeby go zwyzywać, ale po drodze wpadł na mnie pan od chemii i wylał na mnie całą kawę.
- Chociaż on na ciebie poleciał - zauważam.
- Dupek - mruczy z uśmiechem i chowa twarz w poduszkę. Jej włosy rozsypują się na białej, szpitalnej pościeli. Wyglądają lepiej niż kilka tygodni temu, nie są już takie cienkie i słabe. Zupełnie jak Melissa. Z każdym dniem sprawia wrażenie silniejszej i odważniejszej. Nie na tyle by zwyciężyć swój strach, ale wystarczająco, by stawić mu czoło. Im częściej się uśmiecha, tym bardziej rośnie mi serce. Gdzieś z tyłu głowy mam małą satysfakcję, że to dzięki mnie ta radość gości na jej twarzy.
- Tak właściwie, to jest piękne słowo. Chciałabym, żeby mnie ktoś tak nazywał.
Ale że co?
- Huh? - Potrząsam głową.
- Słuchałeś mnie w ogóle?
- Właściwie to nadal myślę nad połączeniem krawata i dresów.
- Nawet nie próbuj. - Uśmiecha się, a ja nie mogę oderwać oczu od jej ust. - ''Jedyna'' to piękne słowo. To prawie jak definicja miłości.
Chyba właśnie się zakochałem.
Ross
29 listopada, Los Angeles
Szpital psychiatryczny
Tak bardzo tęskniłem.
- Pamiętasz nasz pierwszy raz? - pytam cicho, może nie usłyszy. Będzie zła?
- Pamiętam. - Uśmiecha się, nie przestając patrzeć mi w oczy. Ale wzrok ma smutniejszy, jej źrenice przykrywa wspomnienie, zza którego na mnie spogląda.
Dokładnie go pamiętam, chociaż dużo bym dał, żeby zniknął z mojej głowy. Pokazuje mi jedynie, jak bardzo - chcąc czy nie - zmieniłem się, raniąc powoli otoczenie.
Chciałbym nie pamiętać mojego pokoju z wtedy. Przebijających się przez uchylone okno pomarańczowoczerwonych promieni zachodzącego słońca, szumu liści drzewa kończącego się tuż pod parapetem, które kołysało się na lekkim wietrze. Cichego szczęku drzwi. Laury. Roześmianej brunetki, aktorki - nastolatki odwiedzającej swojego przyjaciela. Tego uczucia, że chciałbym ją mieć właśnie taką, tego uczucia, że potrafi mnie zarazić śmiechem. Tego kochania. Byłem zauroczony - tak sobie mówiłem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, głupi. Gdybym wiedział, nie zostawiłbym jej tak potem.
Chciałbym zapomnieć jej chichot. Nie pamiętam jednak, z czego się śmiała. Jej jeszcze wilgotną skórę, mokre włosy, rozmazane resztki makijażu, których nie zdążyła zetrzeć zanim wskoczyła do basenu.
Nie chciałem jej wtedy skrzywdzić, była taka niewinna. Wiedziałem, że nie jestem dla niej jedynie kolegą z planu. Wiedziałem też, że popełniam błąd. Ale była wtedy taka piękna i naturalna, tak żywa. Obchodziłem się z nią jak ze szkłem.
- Był inny niż kolejne. Przepraszam.
- Nie przepraszaj, Ross. Daj spokój. - Dotyka mojego policzka. - Zacznijmy od nowa.
- Nie, Lau. Przepraszam. Przepraszam za wszystko, co zrobiłem źle, za każdy twój ból i łzę. Nie każę ci przyjmować tych przeprosin, chcę tylko, żebyś wiedziała, jak cholernie jest mi przykro i jak bardzo chciałbym, żeby nasza relacja ułożyła się inaczej. - Delikatnie muskam opuszkiem kciuka jej policzek. Coś cieknie po moim policzku, toruje sobie po nim drogę, zostawia mokrą smugę. Czuję swego rodzaju zażenowanie, które i ona wyczuwa.
- Kocham to, że jestem jedną z niewielu osób, które widzą jak płaczesz - szepcze, badawczo przyglądając się kroplom słonej wody, która powoli toczy się po mojej twarzy i zatrzymuje na brodzie, żeby upaść na pościel.
- A ja kocham ciebie, Laura. Mam nadzieję, że mi na to pozwolisz, że po tym wszystkim, co ci zrobiłem, dasz mi jeszcze jedną szansę. Nie zmarnuję jej, przysięgam. Ty i moja rodzina to jedyne, co mi zostało. Oni dają mi nadzieję, a ty rozjaśniasz moje dni. Byłaś przy mnie, a ja tego nie dostrzegałem. Mówiłem, żebyś odeszła, ale chciałem cię mieć przy sobie. Nienawidziłem wszystkich do tego stopnia, że znienawidziłem siebie. Coś mnie opętało, nie potrafiłem już wrócić do dawnego siebie, nie pamiętałem nawet, kim tamten stary Ross był. Ale teraz już jestem tu, może nie taki, jak dawno temu, ale jakiś... nowy, czysty. Wiem, że może być ciężko. Tobie, nam, mojej rodzinie. - Uśmiecham się lekko. Moja łza skapuje na jej wargę, a kiedy chcę ją zetrzeć, ona przytrzymuje moją rękę. - Ale damy radę. Za to wszystko, za ból i straty. I najważniejsze, za nas. - Widzę jak jej oczy rozjaśniają się, po chwili zaczynają się szklić. Nie chcę, żeby płakała. - Kochanie ciebie pomaga mi kochać świat, powoli nawet zaczynam przekonywać się do siebie. Nie chcę już nigdy więcej być tak samotny. Nie opuszczaj mnie, proszę.
Bo to jest to, czego się boję. Zostania sam. Zostania bez niej.
- Ross... - szepcze, unosząc dłoń. Wplata palce w moje włosy, a ja czuję, że się rozpływam pod jej dotykiem. Za każdym razem się rozpływałem, ale i tak mocno trzymałem jej ciało, przejmując całą rozkosz. Za każdym razem, bez wyjątku, odbierałem jej szacunek i wiarę w samą siebie.
- Kiedyś mi było łatwiej, jako dzieciakowi. Robiłem co mi kazano - śmieję się cicho, starając się nie rozpaść. - Myślę, że dlatego się zgubiłem. Nie wiedziałem, co robić, gdy mogłem robić co chcę.
- Dawać z siebie wszystko, Ross. Robić to, co uważamy za najlepsze. Być dobrymi dla samych siebie. - Laura zakreśla kształty na moim karku, ciepłe dreszcze pobudzają mój organizm. - Tylko tyle i aż tyle możemy. A czasem najlepsze, co możemy, to zacząć od początku.
Przytulam ją do siebie, kładąc się z powrotem na łóżko, całuję ją we włosy. Patrzę w sufit.
Przymykam oczy.
Chciałbym zapomnieć, jak ostro ją wtedy potraktowałem. Wstała pierwsza, po przebudzeniu spotkałem się z jej czułym spojrzeniem. Nic nie powiedziałem. Podniosłem się i wyszedłem.
Chciałbym zapomnieć tamtą noc, bo pokazuje mi, jakim skurwysynem jestem.
- We must get home! - szepczę. - How could we stray like this? - Lau unosi przesuwa lekko głowę, wiem, że na mnie patrzy. - So far from home, we know not where it is. Only in some fair, apple-blossomy place of children's faces and the mother's face. - Zaciskam na chwilę usta. - We dimly dream it, till the vision clears even in the eyes fancy, glad with tears... We must get home!*
- A gdybym wtedy zginął? - pyta Riker, odbijając piłeczkę od sufitu. Miękka, piankowa kulka wpada mu z powrotem w dłoń, podrzuca ją raz jeszcze. - Gdybym jednak się nie wykaraskał? Jak to jest, gdy ktoś popełnia samobójstwo?
- Gdy giniesz, ginie twoje otoczenie - mówię cicho, wymazując kawałek kreski tworzącej włosy. Poprawiam kartkę leżącą na podkładce na kolanach. - Widzi to twoja matka albo ojciec, krzyczy, podbiega do ciebie, próbuje cię obudzić, ale nie budzisz się. Dalej krzyczą, przychodzi twoje rodzeństwo, o co ten ambaras? I widzą. Brat, który był wzorem, poczuciem bezpieczeństwa, dużą częścią życia. Już go nie ma. Robi się pusto, wszystko przypomina o stracie. Dni mijają. Przez jakiś czas nikt nie dotyka twojego pokoju. Po paru miesiącach chowają twoje rzeczy do pudeł, wynoszą gdzieś na strych, co nieco zostawiają, żeby postawić na półce w salonie, zawiesić na ścianie. Byłeś i cię nie ma. I nie będzie. Nikt nie wie, jak to jest. Wiesz, nie być.
Rysunek zaczyna w końcu przypominać osobę. Jedno z narysowanych już oczu patrzy na mnie na razie bez wyrazu. Po kilku minutach spojrzenie robi się weselsze, kapryśne.
- Rodzice trzymają się dobrze - odzywa się Rik. Po chwili wzdycha cicho. - Tęsknię za nim. Myślisz, że istnieje życie po śmierci?
Uśmiecham się, obrysowując drugą źrenicę.
- Myślę, że nic się tak po prostu nie kończy. W pewnym sensie wierzę w duchy. A przez duchy mam na myśli dusze zmarłych, którzy są gdzieś tutaj miedzy nami.
- Ciekawe, czy Ryland nas widzi.
- Zapewne. - Zaciskam usta. Dziewczyna z obrazka zerka na mnie błyszczącymi oczami. - A jeśli jest tu teraz, to wolałbym, żeby był z rodzicami. Żeby im pomógł znaleźć spokój.
Bam. Bam. Bam. Piłka odbija się od sufitu i ląduje w dłoni brata, Riker ani razu nie pudłuje.
We must get home! With heart and soul we yearn to find the long-last pathway, and return!...**
W Littleton był jeden, jedyny klub dla młodzieży. A właściwie bar - ''U Bobby'ego''. Nazwa niezbyt ambitna, ale to ostatnie, na co zwracano uwagę. Wnętrze całe z desek i czerwonej solidnej cegły. Bobby miał jakiś fetysz to dzikiego wschodu, bo wszędzie były skóry zwierząt, kowbojskie kapelusze, kelnerki chodziły w skórzanych kozakach i obcisłych dżinsach. Rydel coś o tym wie.
Dobra pizza, małe kufle piwa dla nieletnich, ale tylko po znajomości, głośna muzyka, duży parkiet i nieproporcjonalnie mała scena przeznaczona raczej dla solistów. Cóż, złamaliśmy ten stereotyp.
Miałem szesnaście lat? Chyba tak, nie jestem pewien. To był pierwszy raz, kiedy na drzwiach zawieszono małe plakaty z datą, godziną i nazwą ''gwiazdy wieczoru''. To tam zadebiutowało R5.
No dobra, plakaty robiliśmy sami, bo z tego co pamiętam nawaliła domowa drukarka. Ilość brokatu, jaką nasza siostra zużyła na ozdobienie każdego z nich mogłaby z pewnością dodać blasku nawet czarnej dziurze. Ale to i tak nie zmienia fenomenu tej sytuacji. Boże, co to był za wieczór.
Zakochałem się wtedy pierwszy raz. Z Natalie chodziłem tylko na francuski. I gdyby nie to, że nie było już miejsca na hiszpański, a dodatkowy język był obowiązkowy (ironia szkoły), to możliwe że nigdy bym jej nie poznał. Była zwykłą dziewczyną, czasami pogadaliśmy chwilę przy okazji pożyczenia ołówka, ale i tak nie zdziwiło mnie, że przyszła na koncert. Wszyscy przyszli, nawet ten kujon Carl, któremu zawsze zabierałem długopisy. Znaczy pożyczałem. A potem oddawałem w stanie dalekiemu od perfekcji, więc mi je oddawał. Generalnie rzecz ujmując, w ten sposób zrobiliśmy z braćmi mały zamek z długopisów, ale to inna historia.
Od tego dnia bycie zakochanym nabrało dla mnie nowego sensu. Długie godziny rozmów, mnóstwo kwiatów, romantycznych spacerów i studiowania koloru jej oczu. Cóż, spędziłem z Natalie naprawdę piękny rok, ale pod koniec czerwca coś się zaczęło walić. Na wakacje rozeszliśmy się nie do końca pogodzeni, a w środku lipca dowiedziałem się, że mnie zdradziła na rzecz jakiejś ''wakacyjnej miłości''. Można i tak. Kto bogatemu zabroni.
Oczywiście, że się załamałem. Koledzy klepali mnie po plecach mówiąc ''jeśli nie ta, to inna, stary'', ale ja nie dopuszczałem do siebie takiej myśli. Była dla mnie jedyna i bolał fakt, że ja nie byłem jedyny dla niej.
Jedyny.
Wystarczyło to, że słowo ''jedyny'' i ''jedyna'' znaczyło dla niej tyle samo, co dla mnie, a może nawet więcej. Wystarczyło, że zobaczyłem, jak to słowo cudownie układa się na jej ustach i jak równie pięknie je opuszcza.
Wystarczyło, bym zakochał się ponownie. Tym razem bezpowrotnie.
Mel, jeżeli to czytasz, obiecuję, że nigdy nie założę krawata i dresów jednocześnie.
Rocky L., 29.11
Rocky
29 listopada, Los Angeles
Szpital psychiatryczny
- Proszę!
Drzwi uchylają się, zza nich wygląda Ross. Patrzy na mnie parę sekund, po czym wchodzi do pokoju. Podchodzi do łóżka i siada obok mnie.
- Wyglądasz dzisiaj jakoś inaczej - mówię, wracając do przerwanej gry na gitarze.
- Ej, ja to znam chyba - szepcze.
Zapętlam ostatnie akordy.
- Tomorrow I'm gonna leave here, I'm gonna let you go and walk away like everyday I said I would and tomorrow I'm gonna listen to that voice...
- ... of reason inside, my head telling me that we're no good.***
- ... of reason inside, my head telling me that we're no good.***
_____________________________________________
*(wolne tłumaczenie)
Musimy iść do domu! Jakżebyśmy mogli tak się gubić?
Tak daleko od domu, gdzie on jest - nie wiemy.
Jedynie w jakimś miejscu prawdziwym, pełnym kwiatów jabłoni,
twarzy dzieci i twarzy matki.
Słabo w nie wierzymy, dopóki wzrok nam się nie polepsza
mimo łez w oczach dumnych, zadowolonych.
Musimy iść do domu! Jakżebyśmy mogli tak się gubić?
Tak daleko od domu, gdzie on jest - nie wiemy.
Jedynie w jakimś miejscu prawdziwym, pełnym kwiatów jabłoni,
twarzy dzieci i twarzy matki.
Słabo w nie wierzymy, dopóki wzrok nam się nie polepsza
mimo łez w oczach dumnych, zadowolonych.
**(wolne tłumaczenie)
Musimy iść do domu! Cierpimy na duszy i sercu, szukając tej długiej ścieżki, żeby wrócić.
***Chris Young - Tomorrow
***Chris Young - Tomorrow
Tego weekendu można mnie było spotkać na Polconie we Wrocławiu w cosplay'u Harley Quinn [link] (nie żebym lubiła DC, miał być cosplay Ms. Marvel, ale nie miałam tyle czasu). Super było, zakumplowałam się z Deadpoolem XD
Zostały nam dwa rozdziały i epilog, Kaczątka.
Wykorzystujcie wasze ostatnie dni wakacji (wasze, hehehe C: )
Love, live, give, lose, win.
Świetny rozdział <3
OdpowiedzUsuńNie wiem co tu wiele pisać... Wspaniały jak zwykle.
Pozdrawiam i czekam na next <3
Super - piękny, wzruszający:)
OdpowiedzUsuńZachęcona przez Wiki R5er przeczytałam.
Pozdrawiam i czekam na końcówkę :)
Cudowny. ♥
OdpowiedzUsuńPS. Extra cosplay :3
Usuń