niedziela, 5 lutego 2017

22. "So let's just make a peace"

[
as the smile fell from your face I fell with it
our faces blue
there's a heart stain on the carpet
I left it
I left it with you
]


Rydel

1 grudnia, Los Angeles
Szpital psychiatryczny


- Jak się czujesz? Wyglądasz lepiej.
- Czuję się lepiej.
To wszytko, cisza. Nie wiem, co mówić. Choć tak naprawdę nie chce mi się nawet rozmawiać.
Przez cały pobyt tutaj marzyłam o wyjściu na ulice Los Angeles, o przekroczeniu tej przeklętej bramy wejściowej raz na zawsze, o sorbetach z lodziarni stojącej na rogu naszej ulicy, o wycieczkach z Ratliffem, o oglądaniu filmów z braćmi. Myślałam o tym, co będzie, jak wyjdę, a nie o tym jak wyjdę.
- Możesz już zejść z wagi.
Stąpam po zimnych kafelkach, kierując się w stronę metalowego krzesła, na którym wiszą moje ciuchy.
- Czterdzieści sześć i pół. - Pochylam się nad biurkiem, zawiązując sznurek w dresach.
- Dwa i pół kilograma do przodu.
- Męczarnia. - Przewracam oczami, siadając na przeciwko Scarlett. - Wygląda na to, że zupa ogórkowa podziałała.
Nigdy dotąd nie widziałam, żeby Scarlett się uśmiechała, ale przyznaję, robi na mnie wrażenie.
- Cieszę się, że smakuje ci kuchnia w ośrodku.
- Niekoniecznie kuchnia, uważam, że drewniane łyżki są niesmaczne i ciężkostrawne. Nie wspomnę już o blatach.
- Rydel. - Scarlett ściąga okulary i zakłada włosy za uszy. Patrzy mi w oczy, uśmiech znika z jej twarzy.
- Dam radę, obiecuję. - Wciągam dłonie we wnętrza rękawów bluzy zgarniętej od Ratliffa, podciągając nogi do klatki piersiowej. - Ja chcę już stąd iść, proszę.
Kobieta przenosi wzrok z moich oczu na moje ręce, na to, jak ściskam kawałek materiału. Nie mówi nic, ale dostrzegam delikatny, bardzo delikatny uśmiech na jej twarzy, jakby nie mogła się powstrzymać, ale ja to widzę, i sama się uśmiecham, bo tak, właśnie tak, dam radę, będzie dobrze.
Będzie lepiej.
- Rydel. - Moje imię rozchodzi się z głośnością szeptu, ledwo dostrzegam to, że Scarlett coś jeszcze chce powiedzieć. Więc patrzę jej w oczy raz jeszcze, bez sarkazmu i głupiego wyrazu twarzy, który zawsze mi towarzyszył na spotkaniach z nią. - To nie liczby na wadze cię definiują. Znieczul się na liczby, nie pozwól im znieczulić ciebie. Jesteś śliczną, wartościową dziewczyną. Kochaj swoje ciało, pozwól umysłowi się uwolnić i daj sobie szansę na bycie kimś, kim zawsze gdzieś w głębi serca chciałaś być, ale bałaś się reakcji otoczenia.


Rocky

1 grudnia, Los Angeles
Szpital psychiatryczny


- Więc... Co tam dzisiaj piszą?
Zerkam na lekarza spod gazety, unosząc ją na moment do góry. Pociągam nosem.
- Więc... - rozpoczynam podobnym tonem głosu. - Więc wygląda na to, że wszyscy i tak umrzemy. Czy coś.
- O tym już gdzieś słyszałem.
Robert siada na kanapie na przeciwko mnie.
- Ktoś mnie wyprzedził? Kicha. - Udaję, że skupiam się na gazecie. Przekładam jej strony. - Góry lodowe nadal topnieją, cóż za radosna nowina. Cieszcie się aniołowie, Ronaldo zapomniał żelu na zakupy w Guccim. Ludzie z rządu nadal są skończonymi kutasami.
- Rocky.
- Sorry. Chciałem powiedzieć zgniłymi członkami reniferów Mikołaja, które wypadły z obiegu na zakręcie przy wieży Eiffla i wylądowały gdzieś w kanale Sueskim.
- To dosyć daleko.
- To był ostry zakręt. - Odchrząkuję. - Taylor Swift wyszła z domu w dresach, Robert Downey Junior widziany był z piwem w ręku, Rihanna odwiedziła siłownię. A, coś tu jeszcze jest... Coś znowu wybuchło w Afganistanie. Epidemia grypy. I najwyraźniej czerwony będzie królował na wybiegach w styczniu kolejnego roku. - Zamykam gazetę i rzucam ją na stół, tuż obok moich i Roberta stóp. - Amen.
Przez chwilę panuje cisza, ale nie ta z rodzaju krępujących. To nie tak, że nie wiemy, co powiedzieć. Po prostu wiemy, że na rozmowę musi przyjść odpowiedni moment. Musi paść odpowiednie pytanie, bo inaczej to ostatnie spotkanie nie będzie miało sensu.
- Jak się czujesz? - pyta w końcu lekarz, nawet na mnie nie patrząc.
Za to ja zerkam na niego.
Jak się czujesz? Na pozór proste pytanie, ale im dłużej myślisz nad dobrą odpowiedzią, tym dziwniejsze się ono wydaje.
Jak się czujesz? Z jednej strony dobrze. Uśmiecham się coraz częściej, myślę, że się zakochałem, mam dobre rodzeństwo, cudownych rodziców, niesamowitych przyjaciół i fanów, nigdy nie miałem większych problemów w życiu. Zawsze mogłoby być gorzej.
Jak się czujesz? Z drugiej strony przychodzi moment, gdy budzisz się w środku nocy albo leżysz walcząc z bezsennością, myślisz o ludziach, źle i dobrze, o homofobii, o więzieniach, o domach dziecka, o bezdomnych psach. I płaczesz, cicho lub głośno. Jest coraz gorzej, zaczyna boleć cię głowa, zasypiasz, budzisz się z jeszcze gorszym bólem głowy. O czym myślałeś w nocy?
Mimo wszystko uśmiecham się, bo tak bardzo przypomina mi to naszą pierwszą sesję z dokładnie tym samym pytaniem. Tylko wtedy siedziałem ze zwieszoną głową, nie mogąc z siebie zbyt wiele wydusić.
- Dobrze. - To słowo wychodzi ze mnie lekko, ze szczerością i wiarą. Przez parę ładnych tygodni czekałem, aż będę mógł je wypowiedzieć. - Czuję się dobrze.


Ross

1 grudnia, Los Angeles
Szpital psychiatryczny


Pan Bower wygląda jak zwykle kwitnąco. Pasma siwych włosów zrobiły się jakby wyraźniejsze, cienie pod jego oczami głębsze, ale w oczach widzę ten sam błysk, gdy wchodziłem do tego gabinetu za pierwszym razem.
- Wygląda pan kwitnąco - mówię na głos, siadając na wysłużonym krześle. Jakoś lepiej to brzmiało w mojej głowie. Rozglądam się mimochodem po pomieszczeniu.
- Jeśli przez kwitnąco mam rozumieć "starzejesz się, Bower", to zgadzam się - śmieje się lekko lekarz.
Przenoszę wzrok na mężczyznę.
- Miałem raczej na myśli "siwiejesz", ale był pan blisko.
- Wiesz, że musimy pogadać?
Przez chwilę patrzę lekarzowi w oczy, szukając w nich jakiegoś ponaglenia. Jest spokojny, jak zawsze, znosi moją dziwność.
- Odkąd pamiętam, chciałem być kimś - mówię, spoglądając przez okno. - Niekoniecznie kimś sławnym, rozpoznawalnym na każdym kroku. Po prostu chciałem umieć wszystko. Chodziłem za babcią, gdy robiła dżemy, pytając "co to? jak to zrobiłaś? mogę też?". W wieku pięciu lat robiłem sobie kanapki z owym dżemem, przygotowanym z niewielką pomocą mamy. Gdy miałem sześć lat, siedziałem już w starym mercedesie dziadka, naciskając wszystkie guziki, przynosiłem narzędzia, wchodziłem pod samochód. Postrzegałem siebie jako lepszego. Gdy w szkole spotykałem się ze zdziwionymi spojrzeniami będącymi reakcją na moje, jak to powiedzieli. "przechwalanki", czułem się lepszy. Uczyłem się jeszcze więcej, nie chcąc być taki, jak oni. Oni nie byli samodzielni, nie umieli wymienić uszczelki w głowicy Mustanga z lat sześćdziesiątych. Byłem z siebie dumny. Teraz myślę... Myślę, że po prostu nie chciałem być bezużyteczny. Bezbronny. Rękami i nogami odpychałem od siebie ludzi, którzy nie chcieli mi pomóc być lepszym. Któregoś razu, leżąc na dachu naszego domu, doszedłem do wniosku, że wszystko w rzeczywistości jest generalnie do osiągnięcia. O co więc walczyłem? Rzeczywistość była prosta. A ja szukałem wyzwań. Znalazłem więc drugą rzeczywistość. Trudniejszą. Była krzywa i niejasna, ale doprowadzała do pewnego rodzaju zadowolenia, chociaż ja nigdy nie byłem z niej wystarczająco zadowolony. Chciałem ją naprostować, poddać własnej woli. Uciekałem do tamtej rzeczywistości, bo byłem w niej sam. Lubię samotność. Nie lubię siebie, ale lubię samotność. Tamtego dnia moja druga rzeczywistość mi nie wystarczyła, doszedłem do wniosku, że jest za mała i za dużo w niej myśli. Więc ją poszerzyłem.
Przez moment panuje cisza. Spojrzenie Jamesa pozwala mi myśleć, że sam właśnie przeprowadzam swoją ostatnią rozmowę z nim w postaci monologu i że wcale mu to nie przeszkadza.
Zerkam za okno, gdzie szarość nadchodzącej nocy powoli zakrapla widok na ciemniejsze odcienie zieleni i niebieskiego.
Nie jestem w stanie wyłowić ani jednej z pędzących teraz niekontrolowanie myśli, więc postanawiam się na nich nie skupiać.
- Być może jest to dla mnie teraz jakiś czas, wie pan? Chwila na odpoczynek przed walką o stworzenie rzeczywistości na nowo. Tamtą już utraciłem. - Odwracam głowę i znowu spotykam się ze spojrzeniem lekarza. - Myślę, że nie da się uciec od myśli, panie Bower. Ja to wiem. Przynajmniej póki się żyje.


Riker

1 grudnia, Los Angeles
Szpital psychiatryczny


Mała knajpka w Littlleton, zwykłe bistro starego Walkera. Był dobrym człowiekiem, bójek unikał, a tych, co szukali dymu, wykopywał z lokalu. Właściwie to kulturalnie wypraszał, bo nie lubił przemocy, a gdy dochodziło do sytuacji, gdy delikwent za nic nie chciał iść na ugodę, wyprowadzał go jeden ze starych bywalców. Za co się dało - za koszulkę, za pasek, za rękę. Współczułem facetom z długimi włosami, poważnie.
Najlepszy w tym był tak zwany przeze mnie Wodzirej, dla kolegów Raczek. Gadał dużo, ale z sensem, zawsze miałem wrażenie, że zjadł podręczniki od historii. Kiedy czekał mnie test z owego przedmiotu, biegłem do bistro, stawiałem Wodzirejowi trzy piwa, a on dawał mi wykład. Lubiłem go słuchać. Walker zmarł na wylew mózgu. To się po prostu stało, bez zapowiedzi. Był człowiek i zaraz go nie było. Nigdy chyba nie widziałem tylu ludzi z Littleton na jednym pogrzebie. Chyba nie muszę mówić, że Raczek przejął lokal.
Bistro było małe, wielkości salki w The Rage. Obite czarną skórą kanapy i krzesła, drewniane stoły. Nigdy nie było zadymione, bo w przeciwieństwie do innych tego typu lokali Walker nie odpuszczał z zakazem palenia w środku. Przyszedł dzień przed testem. Wsadziłem do kieszeni parę dolarów i poleciałem na wykład o udziale USA w II Wojnie Światowej.
Zatrzymałem się dopiero przy barze, w którym każda z trzech barmanek wiedziałaby, po co przyszedłem. Ale nie ta.
- Dzień dobry. - Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie i podparła o blat. - Słucham?
- Latane. Znaczy, trzy wlane. Lane. Trzy. Proszę.
Mentalnie obiłem sobie ryjek kijem bejsbolowym. Spojrzała na mnie dziwnie, jakby sobie coś przypominając.
- Aaa, Riker? Tak? - Zaśmiała się. - Korepetycje?
Kiwnąłem głową nauczony już krótkim doświadczeniem sprzed paru sekund. Obserwowałem ją, jak nalewała piwo do szklanek. Krótkie po bokach, dłuższe na górze blond włosy zaczesane do tyłu, ciemne usta, niebieskie oczy, delikatny uśmiech. Koszulka bez rękawów pozwalała dostrzec delikatne, ale wyraźnie zarysowane mięśnie na ramionach. W mojej głowie powstawały kolejne zdania, którymi mógłbym zacząć rozmowę, ale zanim zdążyłem otworzyć usta, przede mną stały już trzy pełne szklanki. Zapłaciłem bez słowa, a ona się uśmiechnęła. Wolałem nie odpowiadać podobnym gestem, bo wyszedłby z tego pewnie dziwny grymas. Przez całe "korepetycje" nie mogłem się skupić, co chwila zerkając na nową barmankę.
- Od dzisiaj tu pracuje, już chyba każdy się do niej ślinił. Nie dziwo, skoro poprzednie nie grzeszyły urodą.
- Hę? - Dopiero po momencie dociera do mnie, że Raczek siedzi rozłożony o oparcie kanapy i śmieje się ze mnie.
- Podnieś szczękę ze stołu i wytrzyj, coś nachlapał z pyska. W takim stanie masz małe szanse na randez vous, chłopcze.

To była taka sama noc, jak ta. Nie było zimno, ale delikatny, chłodny wiatr, który podwiewał za każdym razem z innej strony, w pewnym sensie wymuszał narzucenie na siebie bluzy.
Nie mam na sobie bluzy. Siedzę na jednym z długich schodów prowadzących do wejścia budynku. Nieprzyjemny chłód przebija się przez materiał moich dżinsów, ale nie zwracam na to uwagi.
Miasto jest piękne nocą. Co prawda z mojej perspektywy mógłbym dostrzec tylko to, co za bramą, ale mrok starannie ukrywa przede mną metalowe wrota. Co jakiś czas migoczące światło pochodzące ze starej lampy nad drzwiami wejściowymi oświetla jedynie próg, parę schodków i kilka metrów przede mną.
Na niebie niewiele jest gwiazd. Czy też raczej niewiele ich widzę.
Zoe mówiła, że gwiazdy zawsze są, nie zawsze je widzimy. Często porównywała noc do ludzi, a gwiazdy do szans i możliwości.
Możesz ich nie widzieć, ale one tam są. Czasem, jeśli dobrze wytężysz wzrok, dostrzeżesz ich więcej. A jeśli byś w ciągu kilku minut przedostał się na drugą część globu, były dzień. Bo dzień nie tylko jest po nocy, ale także w nocy. Zawsze jest jakieś światło w ciemności, zawsze jest jakieś wyjście, w złym jest dobro, a w dobrze zło.
Opowiadała mi historię, którą opowiadał jej zawsze starszy brat.
O tym, że niebo raz na jakiś czas uraczy nas gwiazdą. Pozwoli się nią zachwycać, pokochać, dać się nią zarazić, a potem chce ją z powrotem. Ale to nie jest tak, że zostaje nam odebrana. Jest nasza na zawsze, ale widzimy ją już tylko z daleka, świecącą na niebie, dającą o sobie znać.
Gdy zapytałem, ile lat ma jej brat, odpowiedziała, że nie żyje od dziesięciu lat.

Miasto jest piękne nocą. Ciemność przykrywa brudne zakamarki, niechciane widoki, których nie akceptujemy, bo nie chcemy, bo się boimy.

- Problemy ze snem?
Mimo że słyszałem skrzypnięcie uchylanych drzwi, odwracam się dopiero teraz. Mężczyzna siada obok mnie. Z kieszeni bluzy wyciąga paczkę papierosów i wystawia ją w moim kierunku.
Po kilku sekundach wokół nas zaczynają się tworzyć gryzące chmurki. Nie odzywamy się, jedyne patrzymy w przestrzeń przed nami, wokół nas. Staram się nie myśleć, jedynie nasiąkać światem, bo przecież widzimy go tylko raz.
- Kiedy przyszedłeś na pierwsze spotkanie ze mną, nie wierzyłem w to, że masz jakikolwiek problem. - Mówi James, gasząc peta na brudnym betonie. Przyglądam się jego ruchom przez moment, potem przenoszę wzrok na jego profil, ale on nie patrzy na mnie. - A w każdym razie nie ten, o którym wszyscy sądzili, że go miałeś czy masz. Twoim problemem nie była próba samobójcza. Ty nie masz problemu z sobą. Ty masz problem ze światem. Próbujesz go zrozumieć, scjentystycznie spoglądając na każdą jego część. Mimo że nie masz kłopotu z pokazywaniem czy odwzajemnianiem uczuć, nie potrafisz tego zrobić w pełni, doszukując się w nich wzoru. Więc teraz chciałbym, żebyś posłuchał ostatniej rady, którą ci mogę dać. I nie mówię ci tego jako druid stojący na wzgórzu czy jak ksiądz przy ambonie, ale jako ktoś, kto przeżył trochę lat, w tym część w tym właśnie budynku. Życie, z jego wzlotami i upadkami, nigdy nie będzie prostą drogą. Dla nikogo. Mów więcej razy "tak" bez zastanowienia, ale nie bój się odmawiać. Ciesz się z małych rzeczy. Bądź ciekawy, zadawaj pytania. Uśmiechaj się. Jeśli kogoś kochasz, powiedz to. Jeśli chcesz coś zrobić, zrób to. Śmiej się z własnych potknięć i ucz się z własnych błędów. Nie masz czasu do stracenia. Życie jest teraz, więc żyj teraz. Myśl, przemyśl, ale nie analizuj co do atomu. Nie ma wzoru na życie.
Łapie się na tym, że moje spojrzenie nadal zawieszone jest na jego profilu. Gdy w końcu odwraca głowę i jego poważne, ale wesołe oczy spoglądają w moje, wiem, że to wszystko, co ma mi do powiedzenia.
Kiwam więc głową i uśmiecham się. Szczerze, niewymuszenie. Jego słowa były czymś, czego nie wiedziałem, że chciałem, ale wychodzi na to, że potrzebowałem.
- Dzięki - mówię tylko, znowu przenosząc spojrzenie na ciemność wokół nas. Rzucam wypalonego papierosa między nogi i przygniatam go przodem podeszwy adidasów.
Naprawdę mu dziękuję.


- Wygląda tak spokojnie. Kochałam go na swój sposób.



Ross

1 grudnia, Los Angeles
Szpital psychiatryczny


Wszyscy cię kochają po śmierci.
Dzisiaj twoją mamę denerwuję to, że podjadasz czekoladę z jej szuflady, ale gdybyś umarła, ona wspominałaby to ze łzami i z uśmiechem: "och, mój synek, zawsze podbierał mi czekoladę z szuflady, ale przecież dziecku nie będę żałować!". A tak naprawdę gówno wiedziała, podmieniałeś czekolady co jakiś czas, żeby zjeść resztę, a do szuflady wrzucić taką w stanie przez ciebie zastanym.
Dzisiaj ojciec nie da ci się przejechać swoim motorem. A nad twoim grobem mówiłby: "zawsze siadał na ten motor, ale nigdy się nim nie wybrał, jakby jeszcze nie był gotowy na takie wyprawy".
Spytaj koleżankę czy kolegę o spisanie zadania domowego. Nie da? Oj, to nic. Nad twoim grobem rozłożyłaby wszystkie zeszyty, żeby pokazać, jak bardzo pomocni byli i są.
I tak dalej, i tak dalej.
Gówno, gówno i jeszcze raz gówno.
Prawda jest taka, że ludzie wokół ciebie dzielą się na tych, co cię lubią, znoszą lub mają cię w dupie. Tych ostatnich jest najwięcej. A przecież wszyscy jesteśmy takimi samymi ludźmi.
Każdy z nas powstaje z komórki, małego gówienka niewidocznego na oko.
Zaczynamy czymś czystym, malutkim. Ekscytującym nawet. Potem przychodzi świat. Błędy, niezgodności, zło i dobro. Kreujemy własne demony. Jak powiedziała siostra Judy - wszystkie demony są ludźmi*.




Wiecie co? Jestem zakochany.
Boże, tak bardzo zakochany.
Zakochanie. Ten rodzaj zakochania, kiedy wręcz czujesz ból uderzający cię, kiedy cię nachodzi. Ten rodzaj, gdy stąpasz ponad ziemią, "trzy metry nad niebem". Ten rodzaj, o którym wszyscy zawsze mówią?
Tak, właśnie ten.


Ross, 01.12



[
but the truth is that I'm sorry
though I told you not to worry
I'm just some dumb kid trying to kid myself that I got my shit together

so go get running
won't you hurry?
while it's light out, while it's early

before I start to miss any part of this
and change my mind
whatever
]







*all monsters are human
inspiracje zaczerpnięte z: - "A Work In Progress", C. Franta
- "Becoming You"

Hey. Hi. Hello. Good morning, good afternoon.
Nawet nie chcę liczyć miesięcy od ostatniego update'u na tym blogu. Naszym jedynym wytłumaczeniem jest to, że moje życie się trochę rozpieprzyło (odpowiem na jakiekolwiek pytanie na asku), na dodatek aktualnie jestem na pierwszym roku studiów. Przy czym studia nie usprawiedliwiają mnie wcale, bo mam w cholerę czasu, a i tak z nim nic nie robię.
Więc jeśli to jeszcze czytacie - przepraszamy.
Przed nami jeszcze jeden rozdział i epilog.

Love you.

2 komentarze:

  1. Rozdział długi, ale ciekawy.
    Nie wierzę, że to już niedługo koniec bloga.
    Nie szkodzi, że taka długa przerwa. Dla takich historii warto czekać nawet lata na kontynuację.
    Pozdrawiam i czekam na next <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Dawno mnie tutaj nie było, ufff...
    Cudowny rozdział.
    Rozkminy Rossa o śmierci oczywiscie cudowne.
    Ta opowiesc o barze tez swietna.
    Czekam

    -Wika aka ponczek

    OdpowiedzUsuń