Strony

piątek, 22 września 2017

8. "Nothing worth having comes easy"


~ 7 ~

Rocky

#29 październik, Los Angeles,
Oddział Psychiatryczny

To, że ten szpital to piekło, odkryłem w dniu, gdy odstawili nam, znaczy mnie i Rossowi, leki uspokajające. Nagle rozpętał się chaos, co wyraźnie oznaczało zły dobór pokoi, zmieniony godzinę później.
Po kilku godzinach snu w ciągu dnia obudził się nagle, przy okazji wyrywając ze snu i mnie, i zaczął na mnie krzyczeć. Nie byłoby w tym pewnie nic złego, gdyby zaraz nie zerwał się z łóżka gotowy wszcząć bójkę. Pamiętam ten strach do dziś, choć minęło ponad pięć dni.
A o tym, że ten szpital to psychiatryk, przekonałem się już w dniu, gdy po raz pierwszy wyszedłem z sali na spotkanie z lekarzem prowadzącym, czyli dwa dni po przeniesieniu z Lowell. Świry. Wariaci. Pomyleńcy. Co chwilę przewijała mi się przed oczami kolejna osoba i z każdą kolejną docierała do mnie świadomość gdzie jestem. Zerknąłem wtedy na prowadzącą mnie grubą pielęgniarkę, ale nic nie powiedziałem. Po co miałem się o cokolwiek pytać, skoro znałem odpowiedź?
Wziąłem za dużo. Nawet nie wiem, nie pamiętam, dlaczego.
Teraz, rozglądając się po dużym pomieszczeniu, ze smutkiem, a wręcz przerażeniem widzę, że w niczym nie przypominamy rodzeństwa – rozpierzchnięci po odległych kątach stołówki, jedynie Riker i Delly siadują przy jednym stole.
Wszyscy znamy odpowiedź na pytanie o przyczynę niemej kłótni, która panuje od tamtej nocy. Żadne z nas nie powie tego na głos.
Brakuje mi Ella. Tak, stary, brakuje mi ciebie. Ty zawsze wiedziałeś, co powiedzieć, nawet jeśli gadałeś kompletnie bez sensu.


Riker

#29 październik, Los Angeles,
Odział Psychiatryczny

Gdyby mi ktoś miesiąc temu powiedział, że obiad będę jeść w stołówce jednego z najdziwniejszych psychiatryków w Los Angeles, wyśmiałbym go i odesłał do lekarza.
Teraz nie jest mi do śmiechu.
Dziesięcioro ludzi w wieku od szesnastu do dwudziestu pięciu lat siedzi przy okrągłych stołach, wpatrując się w swój talerz. Każdy w innym stanie psychicznym. Ktoś płacze. Ktoś skrobie widelcem o nóż. Ktoś leży na blacie skulony. Ktoś siedzi prosto jak struna, wpatrując się pusto w przestrzeń.
Ross ma podciągnięte nogi do piersi, opiera brodę o kolana i nie odrywa wzroku od talerza. Wygląda jak wrak siebie. Jego włosy sterczą na wszystkie strony, nieścinane od dawna.
Wszyscy wyglądamy jak wraki. Chociaż myślę, że Rocky trzyma się najlepiej z nas wszystkich.
Szatyn grzebie widelcem w ziemniakach, co chwilę przełykając kolejne kęsy obiadu. Prawdopodobnie już nie bierze. Nie wiem, czy to prawda. Nasza trójka nie gada ze sobą od tamtego dnia. Jedynie z Rydel zamienię czasem parę zdań podczas posiłków, bo zawsze siadamy razem.
- Jedz, młody, bo ci grzywka odpadnie – słyszę nad swoją głową. Henrietta przechodzi obok mnie z talerzem w ręku i wychodzi ze stołówki.
- Ja chociaż mam włosy - burczę.
Henrietta i Paola to panie ogarniające ośrodek. Można by pomyśleć, że dwie to za mało jak na taki budynek, ale nie – drużyna składająca się z ponad pięćdziesięcioletniej grubaski i około trzydziestoletniej brunetki daje sobie radę doskonale. Paola jest szczupłą kobietą o nienagannej urodzie włoszki, skąd też prawdopodobnie pochodzi. Zawsze urocza, miła i pomocna, nie narzuca się bez powodu. Henrietta to jej przeciwieństwo - niska, otyła, a na dodatek chamska i wiecznie wtrącająca się we wszystko, co jej się uda zobaczyć lub usłyszeć.
Któregoś razu, chyba trzeciego albo czwartego dnia tutaj, po kolacji wróciłem do swojego pokoju i mocno się zdziwiłem, gdy moje spojrzenie padło na Henry - siedziała na krześle obok szafy i przeglądała zawartość koszyka z bielizną. W tamtym akurat momencie trzymała przed sobą moje bokserki w niebieskie chmurki, więc było to stosunkowo niezręczne wydarzenie. Natomiast ona jak gdyby nigdy nic odłożyła je do koszyka i, nawet na mnie nie patrząc, wyszła z pomieszczenia.
Podsumowując - gdy chcesz poprosić o pomoc którąś z pielęgniarek, wybierz Paolę.
Kiedy udaje mi się chwycić widelec w dłoń, do stołówki wchodzi dwóch mężczyzn. Zabierają swoje talerze z blatu wbudowanego w drzwi do kuchni, obdarowując mnie uśmiechem, i znikają pogrążeni w rozmowie. James Bower i Robert Williams są tutaj lekarzami psychiatrii i medycyny. James prowadzi mnie, Rydel i Rossa, a Rob Rocky'ego. Każą do siebie mówić po imieniu. Obydwoje są naprawdę świetni zarówno jeśli chodzi o wykonywaną pracę, jak i o charakter i podejście do pacjenta.
Spotkania z lekarzem prowadzącym mamy co trzy, cztery dni. Do tego raz lub dwa razy w tygodniu ośrodek odwiedza dietetyczka, specjalnie dla anorektyczek i bulimiczek. O niej się nie wypowiadam, nie znam kobiety.
- Słuchaj jej lepiej, synku - odzywa się Martha za moimi plecami.
Skutki siedzenia obok okienka od kuchni - wszyscy koło ciebie przechodzą.
- Chudniesz nam - wtrąca Katherine, podając porcję drugiego dania Kevinowi, czyli chłopakowi od wybuchów.
- Dam sobie radę. - Próbuję się uśmiechnąć, ale mordercze spojrzenie piromana wybija mnie z rytmu.
- Nie smakuje ci, Riky?
Ha. Nie smakuje. Dobre sobie.
Kucharki w tym psychiatryku to zdecydowanie najlepsza rzecz, jaka mogła go spotkać. Myślę, że dania sześćdziesięcioletnich już bliźniaczek Smith stoją na podium tuż za daniami mamy.
Mama.
Wzdycham cicho.
- Jest przepyszne, ale jakoś nie mam apetytu - mruczę. - Jednak kolację zjem całą, obiecuję.
Gdy kobiety kiwają głową ze zrozumieniem i znikają w swojej krainie pełnej jajek, makaronów i przypraw, odwracam się z powrotem do talerza z piersią kurczaka i ziemniakami, polanymi ciemnym sosem.
Zjadłbym, ale coś mnie gryzie. Coś się kręci w powietrzu.
Drzwi od stołówki się otwierają i do pomieszczenia wchodzi Rydel, a właściwie zostaje do niego wrzucona przez Henriettę. Nie powiem, żeby była z tego faktu zadowolona.



Rydel

#29 październik, Los Angeles,
Oddział Psychiatryczny


Stołówka jest zdecydowanie najdziwniejszym miejscem w tym cholernym więzieniu.
Porównując ją do innych pomieszczeń, tu dzieje się najwięcej. Nawet pokój dzienny nie może jej dorównać, bo w końcu kto z nas wszystkich tam przesiaduje?
- Zostaw. - Pielęgniarka w pogardą puszcza moja ramię, uprzednio zakleszczone w silnym uścisku. Co z tego, że mnie tu przyprowadziła siłą? Nie mam zamiaru dawać w siebie wpychać zmielonego błota, które tu podają. Wchodzę przez ogromne drzwi stołówki i nagle wszystkie szepty i dźwięki sztućców cichną.
Co tym razem?
Warczę coś niewyraźnie pod nosem i idę w stronę Rikera. Wyraźnie widzę na jego twarzy zdziwienie i doczytuję się minimalnego ruchu jego ręki, jakby chciał podać mi tacę z świeżo nałożonym jedzeniem. Nie.
- Odpuść - mruczę i mijam go, przypadkowo ocierając się o jego ramię. Kevin stojący obok niego świdruje mnie rozbawionym spojrzeniem, ale nie mam chwilowo pomysłu, żeby skutecznie go spławić. Przechodzę obok niego, kierując się do wolnego stołu, przy którym - tak myślę - zaraz usiądę z bratem.
- Ryd, uważaj! - słyszę krzyk, chwilowo nie orientując się, do kogo on należy. Potykam się o czyjąś bluzę i upadam z piskiem na podłogę, boleśnie zahaczając o nogę krzesła.
Cichy śmiech, szeptany pomiędzy wszystkimi, przedziera się i trafia do moich uszu. Z drobnymi łzami w oczach, które pojawiły się w nich mimowolnie, unoszę czarną bluzę z Hollistera.
Ross.
Rzucam nią we właściciela, pech chciał, akurat przechodzacego obok z jedzeniem.
Bluza odbija się od zaskoczonego brata, który natychmiast obdarza mnie niezbyt zadowolonym spojrzeniem.
- Co się tak gapisz? Nigdy nie widziałeś wkurwionej kobiety?! - warczę. - Może z łaski swojej patrzyłbyś, gdzie zostawiasz swoje szmaty?!
- Och, przepraszam - odgryza się z uśmiechem i spokojnie otrzepuje koszulkę. - Przecież nasza księżniczka ma dzisiaj zły humorek, bo znowu zachciało jej się przeskakiwać przez ochroniarzy!
- Siadać. Patrzą - syczy Riker. Łapie Rossa za ramię i usadza go na krześle przy stole.
Wiem, o kogo mu chodzi. Mam gdzieś całą tą zasraną stołówkę, pielęgniarki, sprzątaczki, kucharki i ochroniarzy. Mam na nich wszystkich wywalone - jak chcą, to niech patrzą. Ignoruję więc brata.
- Ja przynajmniej staram się coś zrobić, a nie siedzę na dupie, jak ty, i czekam na święte zbawienie! Nikt cię magicznie stąd nie wyciągnie, zrozum! Bylibyście tak łaskawi i stanęli za mną! Pomogli! Ja ratuję swój tyłek.
- I, dziwnym trafem, zawsze ktoś ci do tego tyłka nakopie. - Ross pobłażliwie się śmieje. - Tutaj każdy interesuje się tylko sobą.
Chcę go uderzyć, zwyzywać, wydrapać oczy... Cokolwiek.
Chcę mu sprawić ból.
Fizyczny, psychiczny.
Każdy.
Do stolika podchodzi Rocky. Wygląda na zażenowanego tą sytuacją, ale ja to odbieram inaczej. Ze zdwojoną siłą. Agresywnie.
- Jesteśmy rodziną - cedzi przez zęby, mierząc nas wzrokiem.
- Byliśmy nią, zanim się tu pojawiliśmy. - Riker siada na krześle przy okrągłym stole, niedbale odsuwając tacę z jedzeniem na środek i chowa twarz w dłoniach. Kolejny tchórz. Nic nie zdziałamy, jak wszyscy będziecie patrzyli tylko na siebie.
Pieprzeni tchórze.
Cisza jest wszędzie. Wszyscy nas obserwują, jakby nie mieli nic lepszego do roboty. Jakby nie mogli robić czegoś innego, pożyteczniejszego.
Jakby nie mogli zająć się swoimi - właśnie rozpadającymi się - rodzinami.
- Jak możecie tak mówić?! - dyszę. Emocje mnie męczą, organizm już nie ten, co parę miesięcy temu.
- A co, wolisz kłamstwo?! - wykrzykuje Riker. - Wolisz usłyszeć, że wszystko będzie dobrze, że zaraz ktoś po nas przyjdzie i wszystko będzie po staremu?! Nic nie będzie tak samo! On  n i e  ż y je! Pojmij to wreszcie, do jasnej cholery!
Wszystko wali się w jednym momencie. Nie interesują mnie ich intencje, to, co chcą mi przekazać, czy nawet to, w jaki sposób chcą mi pomóc. Nie są ze mną. Są przeciwko mnie.
Znać prawdę a pogodzić się z nią - to kolosalna różnica.
- Kolejny, kurwa mać! Kolejny, który myśli, że wie lepiej! - drę się. - Tak prosto ci o tym mówić?! Przecież to wy go zabiliście, nie pamiętasz?! Nie ja!
- A nie uważasz, że to też twoja wina?! - Rocky siada obok blondynów.
- Jakim cudem moja?!
- Byliśmy w stanie ci pomagać na każdym kroku, jakbyś tego nie widziała - wtrąca Ross. Nie chcę tego słuchać. - Ale żarcia do gardła nie byliśmy w stanie ci wepchnąć.
Tego już za wiele.
- Jak śmiesz?! - krzyczę już coraz głośniej.
- A ty to niby nie jesteś winny, Ross. - Sztuczny uśmiech Rikera powoduje dreszcze na plecach. Nigdy nie był sztuczny. Zawsze skrywał negatywne emocje. - No przecież, bo czym jest ćpanie w porównaniu do anoreksji, prawda?!
- Nic nie rozumiesz.
- Tym bardziej, gówniarzu. Nie masz prawa oceniać - wtrącam.
Mam wrażenie, że te wszystkie niewypowiedziane kłamstwa, chodzące między nami jak cienie, zaraz wyjdą na jaw, jeśli oczywiście już tego nie zrobiły. Nasz zawsze idealny, rodzinny okrąg przerywa się. Nikt tego nie chce. Za to każdy potrzebuje.
- Jesteście zdrowo popierdoleni.
- Kolejny, który uważa, że nie jest winny? - Rik naskakuje na Rocky'ego.
- Raczej pierwszy, który ma was serdecznie dość.
- I vice versa!
Siadam na krześle, kręci mi się w głowie. Tego jest zwyczajnie  z a  dużo. Najgorsza jest jednak świadomość, że to wciąż nie wszystko. Że musimy to skończyć.
- Zawsze cichy, uciekający od problemów - syczę. - Każdemu chce pomóc, ale nie potrafi. Niszczy. Za każdym razem.
Rozkojarzone spojrzenia braci świdrują mnie, chcąc dowiedzieć się o kogo chodzi. Na kogo teraz kierowany jest atak.
- Nie udawaj, że nie wiesz. Kto wśród nas jest świętym najstarszym braciszkiem? - pytam. Riker patrzy na mnie z wyrzutem. - Prawda nie jest lekka. Zawsze byłeś z tyłu. Tylko czekałeś na rozwój sytuacji, żeby później móc kogoś ocenić. Wytknąć mu błędy. Być jak cholerny dorosły.
- O czym ty mówisz?! - burzy się. - Zawsze chodziło mi o wasze szczęście! Moja wina, że kazano mi dorosnąć jako pierwszemu?! Że w wieku dziesięciu lat miałem obowiązki nastolatka z liceum?! To mi kazano rozwiązywać wasze zasrane problemy i to ja za nie obrywałem! Co, już nie pamiętasz, jak dostawałaś szlabany za niedopilnowanie Rocky'ego w szkole!? Za pałę Rossa z fizyki i nieposprzątanie jego pokoju?! Ile to u ciebie trwało? Rok, dwa, dopóki nie skończyłaś szkoły? U mnie to trwa do dzisiaj! Nie widzisz tego?! Jestem mieszany z błotem za śmierć Rylanda!
- A kogo innego mamy obwiniać!? Tatuś od siedmiu boleści, cholera! - Rocky wstaje od stołu, a Riker zaraz za nim.
- Przepraszam, czy to ja, do kurwy nędzy, ćpałem jakiś szajs od dilera z wioski!?
- Ty prowadziłeś samochód!
- Samochód, który wiózł wasze dupy na haju, już nie pamiętasz?!  - Blondyn rozkłada ręce na boki. Jest czerwony i wściekły. Wszyscy jesteśmy.
- Do niczego by nie doszło, gdyby nie zmuszono nas do narkotyków - wtrąca Ross i odsuwa się z krzesłem.
- Co, ktoś ci je wpychał do gardła?! - Nie mogę powstrzymać się od zgryźliwej docinki. Zresztą, już dawno puściłam hamulce.
- Do niczego by nie doszło, gdybyśmy nie oddalili się od siebie tak bardzo - warczy Rik.
- Wszystko przez ten pieprzony zespół i szczeniackie marzenia. - Rocky patrzy na nas wszystkich. - Mogłem siedzieć cicho i grać sam albo w ogóle.
- Wszystko przez muzykę - mówią równocześnie dwaj blondyni.
Pękam.
Nie panuję nad niczym, co jest we mnie i dookoła mnie. Kłótnia doprowadza mnie do szaleństwa, skrajnej wściekłości. Do furii.
Chwytam garścią gotowany ryż i rzucam w braci, nie patrząc nawet w którego. Każdy zawinił, każdy tak samo.
Każdego nienawidzę.
Makaron ląduje na mojej koszulce, ale bagatelizuję to. Tak samo, jak stanowcze głosy dochodzące z wejścia do stołówki, skrzeczenie pielęgniarek znam na pamięć.
- Nienawidzę was, nie cierpię! - krzyczę jak opętana i wyrzucam w powietrze kolejne porcje piersi z kurczaka należącej chyba do Rikera.
- Jesteśmy nic nie warci, wszystko przez...
- To twoja wina! Nienawidzę cię!
- Spieprzaj!
- ...chrzaniona trasa! - słyszę w tle. Czuję dwie mocno trzymające mnie w pasie ręce, którym usilnie próbuję się wyrwać. Udaje mi się jeszcze wyrzucić w powietrze talerz, zanim łzy ograniczają moją widoczność do minimum. Ledwo wyraźne odcienie szarości migają mi przed oczami. Chcę stąd uciec jak nigdy wcześniej.
- To nasz koniec!
Masz rację, kimkolwiek jesteś. To nasz koniec.
Mdleję.





To był ciężki tydzień. Nawet bardzo. I przepraszamy, ale nie było ani chwili czasu, kiedy mogłybyśmy wstawić nowy rozdział. A Blogger nie współpracował. Bidula Ania cały weekend rozwalała się emocjonalnie w Inowrocławiu, czyli gitara, bielizna, skarpetki baletnicy, mopsy, kilka godzin snu i przystanki PKP.
Sparrow dodaje: Boli czoło, bo zderzyliśmy się czołami z parterem w scence przy skoku. Mój organizm błaga o sen, a plecy bolą od opierania się o kaloryfer. Były kapcie a'la balerinki, bliźniacze piżamki, gitara, perfumy, Za palec i za samochód oraz Am yn loow łyf de kołkoo. Polecam, Ania.

Powodzenia wszystkim, którzy razem z nami stawiają czoła nowemu tygodniowi.
Trzymajcie się ciepło, Spineczki!
Raffy and Sparrow.





8 komentarzy:

  1. Mika melduje się na posterunku.
    Przeczytałam i... i nie wiem!
    Serio!
    Nie mam kompletnie nic do powiedzenia.
    Nie wiem co mam powiedzieć.
    Nie czuję absolutnie żadnych emocji, tylko takie "aha, fajnie" i nie mam pojęcia dlaczego.
    Podoba mi się wizja rozpadu, to, jak każdy na swój sposób stara się radzić, a raczej nie radzi sobie z sytuacją i śmiercią Młodego, ale czegoś mi w tym brakuje. I wkurza mnie, że nie potrafię określić czego. Po prostu czegoś, co by "zakliknęło" w moim mózgu i wywołało lawinę spostrzeżeń.
    Rozdział jest dobry i ciężki, i podoba mi się kierunek, w który zmierzają Lynchowie.
    O, wiem.
    Brakuje mi emocji, co jest paradoksalne, bo przecież rozdział jest nimi przepełniony.
    SERIO NIE MAM POJĘCIA JAK TO WYJAŚNIĆ!
    Odmeldowuję się,
    Mikusia

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny rozdział.
    Dużo się działo, co mi się podoba.
    Pozdrawiam i czekam na next.

    OdpowiedzUsuń
  3. C:
    CCC:
    CCCCCCCCCCCCCCCCCCCCC:
    Rocky C:

    Tylko mi się wydaje, że bliźniaczki to Ethan i Aiden, psychiatryk to tak trochę Echo House, prawda? A twarz Bruce'a mówi sama za siebie... Raffy, wyprałaś mi mózg, dzięki. I wiedz, że nadal nie mogę przeżyć nieszczęścia mojego męża. Za to możecie poznęcać się nad Dylanem. Głupi Nogitsune. Na początku myślałam, że będę go lubić, ale teraz nie jestem pewna. Czekam na jego pojawienie się.

    Taki boski Rocky *.* Byłam pewna, że cudownie wyjdzie Wam pisanie z jego perspektywy. I nie pomyliłam się. Ha. Ja nigdy się nie mylę. A tak na serio, genialnie opisałyście jego postać. Już wiem, że będę go kochać <3

    Czoug demoralizuje. Tyle przekleństw XD
    Gdyby ich nie było, emocje nie byłyby tak odczuwalne. Dużo się działo w tym rozdziale. Jakoś szybko mi się go czytało.
    Pewnie płakałabym, gdyby nie to, że wysuszyłam oczy na finałowych odcinkach Teen Wolf, bo KTOŚ nie ostrzegł, że mój mąż będzie smutny i w czwartym sezonie "w pozostałych rolach" nie wymieniają najlepszej postaci.
    Ludzi zatyka, kiedy czytają, dlatego nie komentują. Nie wiedzą, co napisać. Ten blog wywołuje takie dziwne emocje. Niby wszystko jest idealnie opisywane, wszystko jest cudowne, prawdziwe. Niby człowiek wie, że nie jest to milusi blog o loffkach, ale i tak go kocha. A jednocześnie nienawidzi. Nie mówię, że ja tak mam. Chociaż za śmierć Rylanda powinnyście oberwać. Chyba chodzi o to, że taka historia mogłaby się wydarzyć (czego oczywiście nie chcemy) i to przeraża.
    Takie tam moje przemyślenia XD

    No, generalnie kocham Was za tego precjozo bloga <333
    xoxo
    ~Liv~

    OdpowiedzUsuń
  4. Oh, napisałam długi, treściwy komentarz, wreszcie mając natchnienie na to, jakby opisać moje uczucia względem tego bloga. Usunął się. Super, dziękuję, moje kochanie * a tak na serio: zemszczę się, laptopie*

    Mam ochotę Was obie zabić, a wcześniej jeszcze mocno poranić, żebyście cierpiały, tak jak Lynchowie. Ale jednocześnie słyszę, że mam dać wam spokój, bo inaczej się nie dowiem co będzie dalej. To jest bardzo silny argument. Chyba właśnie wygrał z chęcią ukatrupienia, kochane.
    Ten rozdział jest taki... brutalny, ale piękny. Przekleństwa, chociaż nie jest ich tu mało, nie sprawiają, że to ff staje się wulgarne, a realne, prawdziwe. Spójrzmy prawdzie w oczy, kto normalny zacząłby krzyczeć w takiej sytuacji "O kurczaki!" albo "Motyla noga!"? Pewnie nikt :')
    Tęsknię za Ellem. Bardzo. Dziwnie bez niego. Tym bardziej, że to właśnie on zawsze wydawał się stać najbliżej psychiatryka.
    I nie wiem czy nie powtarzam się z poprzedniczkami, ale świąteczne porządki mnie wzywają, a piszę ten komentarz po raz drugi, więc komentarzy nie czytałam.
    Zaraz zacznę gadać od rzeczy, sialala, chyba pora kończyć.
    No to ogólnie mi się podobało, było super. A teraz idę z niecierpliwością czekać na R9.
    ~wierna, lecz zazwyczaj( lub wcale) nie komentująca czytelniczka, Korn :3

    OdpowiedzUsuń
  5. Okay, będę szczera.
    Mogę powiedzieć, że podpisujęsię pod komentarzem Miki. Coś się zmieniło. Coś jest nie tak. Nie wiem czemu, ale coś mi nie pasuje. Czegoś brakuje.
    I tak płakałam (tak jak przy każdym rozdziale), gdy obwiniali się o odejście Ryry'a ale tak jakoś no nwm... coś było z tymi emocjami nie tak.
    Szczerze boję się kolejnego rozdziału, ale pragnę go jak narkotyku. Czy możecie mnie wziąć do tego psychiatryka?
    Albo może lepiej nie...

    OdpowiedzUsuń
  6. Nominowałam cię do TB!
    Więcej informacji u mnie: raura-hopeless.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  7. Ten rozdział był inny od wszystkiego, co do tej pory czytałam z R5 w roli głównej. Pokazał nam, że w każdej rodzinie istnieje tykająca bomba, która tylko czeka na kluczowy moment by wybuchnąć i robi to bez ostrzeżenia, siejąc wokół spustoszenie. Okazało się, że rodzeństwo Lynch nie są przykładnym rodzeństwem, że bracia i siostra mają wielkie problemy, sekrety i nieporozumienia. Wyszło na jaw, że tak naprawdę tylko ukrywali swoje prawdziwe emocje przed innymi członkami rodziny. W końcu nie wytrzymali i otworzyli ogień, którego nie mona zatrzymać. To wiele zmienia. Właściwie wszystko. Teraz tylko od nich samych, od każdego z osobna, będzie zależało czy się pogodzą, czy nie. Czy naprawią relację, czy staną się silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Czy zaufają sobie. Albo może odrzucą siebie nawzajem, nie chcąc mieć ze sobą już nic wspólnego. Ale wówczas co z Ratliffem? Co z tym wszystkim, na co pracowali? Co z rodziną Lynch?

    Zrobiłyście coś niesamowitego w tym rozdziale. Nie umiem tego określić, ale podobał mi się. Najlepszy ze wszystkich.

    Pozdrawiam, matrioszkaa! xx

    OdpowiedzUsuń
  8. Kurde... Uwielbiam was i uwielbiam wasz blog, który swoją drogą mnie przeraża, ale co tam! Fajnie jest, a życie jest piękne, bo odkryłam tego bloga i go uwielbiam, i jest zajebiście.
    A tera na poważnie. A wiec fabuła owego bloga.. blogu.. jeden pies.. jest naprawdę orginalna i dosyć trudna, także podziwiam was i nie mogę się doczekać, aż opublikujecie tam setny post c:
    Czytając rossdziały, mam ochotę się trochę zabić, ale poza tym jest ok. Muszę iść się wykąpać, bo jutro do szkoły i trzeba zdjąć powłokę brudu z siebie, muszę się uczyć na chemię i zaraz jebnę łbem o ścianę. I strasznie chce mi się sikać, ale musiałam przeczytać do końca, więc nie mogłam pójść, chyba rozumiecie, nie? Możecie być dumne z waszej pracy, bo jeśli doprowadziłyście mnie do takiego stanu, że płaczę z bólu mojego pęcherza, to albo jesteście tak utalentowane, że ja pierdo..dzielę, albo ja jestem debilem. Postawie jednak na propozycje numer jeden, bo ona stawia was w dobrym świetle, a mnie nie stawia w złym. Przy okazji jak już się tak rozpisuję, to chamsko zareklamuję, swojego bloga. A oto i on: http://my-r5-story.blogspot.com
    Poważnie zaraz się zeszczam, ale muszę skończyć pisać post. Maskara! Jak strasznie się pisze z pełnych pęcherzem!
    To ten. Kocham was. Joł, pis iwgl. Do następnego. Mam nadzieję, że to tego czasu nie umrę (bo nigdy nic nie wiadomo).

    OdpowiedzUsuń