~10~
Riker
#7 listopad, Los Angeles
Szpital psychiatryczny
Patrząc
na człowieka przez pryzmat wspomnień, można nieustannie i bez końca
krążyć po jego umyśle. Podróż taka zaczęłaby się już od momentu, kiedy
to umysł zaczął dostrzegać i zapamiętywać to, co go otacza, na co
patrzy, co przeżywa, co zapamiętuje.
Patrząc na człowieka przez pryzmat wspomnień, można się zgubić.
Człowiek, patrząc na siebie przez pryzmat wspomnień, gubi się.
Zgniatam
półpełną paczkę papierosów i chowam pomiędzy zapisane kartki papieru w śmietniku. Koniec z tym syfem. Co prawda Camele leżały
nietknięte od wizyty rodziców, ale co innego patrzeć na nie codziennie
za każdym razem, gdy otwiera się szafkę, a co innego nie mieć ich w
zasięgu ręki. Nawet nie będzie mi tęskno. Nie jestem uzależniony. Po
prostu znajdę inny sposób na wypalanie smutków.
Wyciągam z szuflady zeszyt, który dostałem na urodziny. Jak dotąd jedynie go podpisałem. Czarne RIKER ANTHONY LYNCH w prawym dolnym rogu, napisane czarnym długopisem, wygląda trochę groteskowo na kartkach stylizowanych na stare i pożółkłe.
Gdy już chcę ściągnąć grubą gumkę ze skórzanej okładki, słyszę pukanie do drzwi.
- Proszę! – wołam, chowając pamiętnik na jego miejsce.
Do
pokoju wchodzi Bruce, rozglądając się po pomieszczeniu, w którym panuje
zwykły dla mnie porządek. Zamieszkuję tu sam, więc nie mam zbytnich
problemów z utrzymaniem czystości. Na dodatek jest tu jasno, co jest
miłą odmianą po dniach spędzonych w ciemności. Na szczęście wyszedłem z
odmętów mroków zaraz po kłótni w stołówce i rozmowie. Wtedy zaczęło się
układać. Zarówno między nami, jak i we mnie.
- Można? – pyta brunet, spoglądając na mnie z lekkim uśmiechem.
- Jasne.
Bruce siada na pustym, niezasłanym łóżku stojącym naprzeciwko mojego, tuż pod ścianą.
- Co tam? – zagaduje, opierając się łokciami o kolana.
- Dobrze. Właśnie wróciłem z codziennych badań. – Wzruszam ramionami.
Przesuwam się do tyłu i przylegam plecami do zimnej ściany, przyglądając się chłopakowi.
Ze
spotkania integracyjnego, jakie odbywa się za każdym razem, gdy do
ośrodka dołącza ktoś nowy, wiemy, że ma dwadzieścia dwa lata i jest z
LA. Melissa ma osiemnaście lat i również jest z LA. Poza tym nie wiemy
właściwie nic. Obydwoje siadują ze mną i rodzeństwem przy posiłkach, a
tak na ogół to nie widujemy ich prawie w ogóle.
Z
tego, co mówi Rydel, Melissa jest strasznie skrytą osobą, rzadko się
odzywa i rzadko też śpi. Bywa, że siostra budzi się w nocy, a Mel siedzi
na łóżku albo chodzi po pokoju. Jednak nie chce na ten temat rozmawiać.
- Czego słuchasz? – Bruce kiwa głową na mój telefon leżący na szafce przy łóżku, do którego podłączone są słuchawki.
- The Script, McFly, MacBusted, Beatlesów… - wyliczam, biorąc iPhone’a do ręki. – No i nasze piosenki.
- Wasze? – dziwi się brunet, wyraźnie zaciekawiony.
- Tak, mam zespół – wyjaśniam.
- Z rodzeństwem? – zgaduje chłopak, splatając palce.
- I z przyjacielem.
- Wow. Czyli jesteście sławni, huh?
- Tak jakby.
- A jak się nazywacie? Może mi się obiło o uszy.
- R5. Możesz kojarzyć mnie lub Rossa. On gra w Disney’u, a ja w kilkunastu odcinkach Glee.
- Coś kojarzę, moja siostra stale ogląda Disney’a. – Chłopak uśmiecha się, ale jego twarz wykrzywia na chwilę dziwny grymas.
- Masz siostrę? – Poprawiam okulary na nosie, stukając palcem w ekran telefonu.
-
Taaak. – Bruce wykonuje ten sam gest ze swoimi okularami i spuszcza
wzrok. – Hailie, czternaście lat. Ostro się pokłóciliśmy przed zabraniem
mnie tutaj. Pewnie nawet za mną nie tęskni.
-
Nie mów tak – przerywam mu, obracając iPhone’a w dłoniach. – Ja… Wraz z
rodzeństwem zrobiliśmy naprawdę niezłe świństwo rodzinie. Co innego,
gdyby to był jeden z nas. A tak? Czwórka z pięciorga dzieci w
psychiatryku, a jedno… nie żyje. – Przełykam ślinę, pauzując na chwilę. –
Ale nam wybaczono. I cokolwiek zrobiłeś ty, tobie też wybaczą.
- Mam nadzieję. – Chłopak uśmiecha się słabo i podnosi głowę. – A za co właściwie tutaj jesteście?
- My… - zawieszam głos.
Co mi szkodzi mu powiedzieć? I tak słyszało o tym pół świata, telewizje o tym trąbiły.
-
Ross i Rocky za narkotyki. Rydel, że tak powiem, nie chciała jeść. A
ja… A ja chciałem się tylko przekonać, czy skok z balkonu na drugim
piętrze wymaga skrzydeł do prawidłowego lądowania – prycham, wbijając
spojrzenie w swoje odbicie w ekranie telefonu. – Bynajmniej. Ale
potwierdziłem tezę, że ludzie nie spadają na cztery łapy.
Brunet rozszerza oczy ze zdziwienia i spuszcza wzrok.
- Matko, przepraszam, że spytałem – mruczy. – Pewnie jest to dla ciebie bardzo ciężkie.
- Już nie – śmieję się. – Można powiedzieć, że się z tym pogodziliśmy.
Prawda.
Czasem pogodzenie się z własnym błędem zajmuje dużo czasu albo nie
nadchodzi w ogóle. Można całe życie spędzić na rozwodzeniu się nap plamą
przeszłości. Jednak rozmowa z rodzeństwem, a potem z rodzicami i Ellem
pomogły nam wybaczyć samym sobie.
I tak jest o wiele lepiej. Lżej.
-
A ty? Jak tu trafiłeś? – pytam chłopaka, z którego ulotniło się
zakłopotanie. Zostaje ono jednak zastąpione przez lęk i zażenowanie.
- Wolałbym o tym nie mówić. Na razie. – Bruce zaciska usta i odwraca głowę.
- Okay. – Wzruszam ramionami.
Doskonale
wiem jak to jest, gdy ludzie na ciebie naskakują z pytaniami. Jak się
czujesz? Co ci się stało? Bolało bardzo? Co sobie wtedy myślałeś?
Dlaczego tu jesteś? Odpowiedz, Riker.
Przez chwilę siedzimy w ciszy.
Odblokowuję
klawiaturę w telefonie i sprawdzam powiadomienia z twittera. Odkąd
odwiedzili nas rodzice i Ell, fani szaleją, cieszą się, udzielają
wsparcia, życzą zdrowia i powrotu do domu. Uśmiecham się na widok
kolejnych przepełnionych radością tweetów.
@rikerr5 Kocham was wszystkich. Dziękuję za wsparcie. Tęsknię za wami, ludzie. Do zobaczenia \o/
- Um, Riker, ktoś puka. – Głos Bruce’a odrywa mnie od iPhone’a.
- Proszę! – wołam, nawet się nie zastanawiając.
Opór i tak jest bez sensu. Do pokojów wchodzą prawie wszyscy, czy tego chcesz, czy nie.
Drzwi się uchylają i zagląda przez nie Paola.
- Um, Riker, zapomniałam zmierzyć ci temperaturę. – Uśmiecha się, wyciągając z fartuszka elektroniczny termometr.
Kiwam głową. Młoda kobieta wchodzi do pokoju, podchodzi do mnie szybko i podaje sprzęt.
Wzdycham
cicho, wykonując codzienną czynność, w której zwykle pomaga mi młoda
pielęgniarka. Z tym, że w ich sali, a nie w moim pokoju.
Paola stoi ciągle naprzeciwko mnie, za każdym razem spuszczając wzrok, gdy tylko na nią patrzę.
Termometr pika, podaję go kobiecie.
- Okay – mówi tylko i wychodzi z pomieszczenia równie zwinnie, jak do niego weszła.
- Chyba się jej podobasz – śmieje się Bruce, gdy ponownie opieram się o ścianę.
- A może ty? – Poruszam brwiami w górę i w dół.
- Daj spokój, to nie naprzeciwko mnie stała i nie przede mną się pochylała z tym dekoltem.
- Nawet nie zauważyłem – przyznaję szczerze. – Nie obchodzą mnie romanse w psychiatrykach
- A co, masz dziewczynę?
- Nie. – Kręcę głową. – A ty?
- Nie.
- Gadasz?
- Mhm – mruczy, przeczesując włosy palcami. – Masz fajne rodzeństwo, Rik. Miła dziewczyna z twojej siostry – dodaje po chwili.
- Wiem, to moja najlepsza przyjaciółka. A co, zainteresowany?
Powiedz nie, stary.
Nie żeby coś, ale nie wyobrażam sobie Rydel z Bruce’m. A może jednak… Nie.
- Ja? Jestem gejem.
No cóż. Nie powiedziałbym, że mój wyraz twarzy wygląda jak prosto z okładki Playboy’a.
- A – mówię tylko, wracając do bawienia się telefonem.
- Spokojnie, nie ukrywam się z tym. Pogodzony jestem z losem homoseksualisty.
Kiwam tylko głową, ale serce wraca mi do normalnego tempa. Nawet nie wiem, kiedy przyspieszyło.
Że się powtórzę – nie, wcale nie jestem nadopiekuńczy.
Rydel
#7 listopad, Los Angeles
Szpital psychiatryczny
Można to nazwać niezapisaną regułą - od początku nie lubiłam tutejszej stołówki.
Nie
chodziło o jedzenie. Może i moje porcje były wielkości podwieczorka dla
mrówki, ale czego bym nie dostała, smakowało po prostu dobrze. A to, że
zwyczajnie nie chciałam jeść, to już inna sprawa. Bliźniaczki Smith
niczemu nie zawiniły.
Atmosfera tutaj jest... dziwna.
Na tyle specyficzna, że nie da się jej określić innymi słowami. Ani
naturalna, ani sztuczna. Niby każdy patrzy w swój talerz, pisze coś na
zarysowanych stołach, gada z kimś innym albo siedzi sam i nie robi nic.
Ale jakby nie patrzeć, czujesz się obserwowanym odmieńcem. Innym.
Nadzwyczajnym.
Po prostu dziwnym.
Co jest zabawne, bo przecież wszyscy jesteśmy tutaj dziwni. I może to właśnie dlatego.
Wpychali
mnie w drzwi tego miejsca nie raz. Ile razy stara Henrietta szarpała
się ze mną i wyzywała od wymagających panienek? Od anorektyczek z
porytym umysłem? Od rozpieszczonych laleczek?
Nic nie wiesz o życiu, gruba suko. Na pewno nie o moim.
Tym
razem jestem sama. Bracia rozproszyli się po swoich pokojach. Może
śpią, tańczą, płaczą albo piszą. Nie wiem. I, szczerze mówiąc, jest mi
przykro, że teraz jedyną odpowiedzią na to, jak czuje się moje
rodzeństwo albo co u nich, jestem w stanie odpowiedzieć tylko nie wiem.
Wchodzę przez wielkie drzwi stołówki. Obijające się widelce to rzadko spotykany odgłos tutejszej jadalni. Obchodzą się z nami jak z nieobliczalnymi pięciolatkami - nawet sztućce mamy plastikowe. To już trochę poryte.
Nie znam powodu, dla którego tu przyszłam. Nudziło mi się. Nie miałam z kim rozmawiać, nawet gdyby ktoś był, to niby o czym?
Cześć, jestem Rydel! Co psychopatycznego zrobiłeś, że cię tu przenieśli? To może ulubiony kolor?
Nie, to nie wyjdzie.
Siadam przy jedynym pustym stole, inne są szczelnie zapełnione resztą pacjentów. Po drodze zabieram z ogólnego koszyka dla wszystkich jedno, zielone jabłko. Godzina szesnasta, to już mój drugi posiłek tego dnia, zaraz po misce musli z jogurtem. Postępy.
Brzuch wita jedzenie nieprzyjemnym ściskiem w żołądku. Zamknij się, idioto. Przestań. Obiecałam, że zacznę jeść. Nie jestem gruba. Nie jestem gruba. Mogłabym schudnąć, ale...
Nie. Nie mogłabyś. Masz jeść.
Telefon wibruje w mojej kieszeni. Powiadomienie z Twittera.
Nadal dziwię się, że jeszcze mamy jakichś fanów. Przecież zawiedliśmy ich na całej linii. Dla wielu z nich byliśy autorytetami. A kim jesteśmy teraz? Czego t e r a z się mogą od nas nauczyć? Że należy się poddać presji otoczenia? Że należy odpuszczać walkę?
Ja się poddałam, odpuściłam. Mogę mieć tylko nadzieję, że oni tego nie zrobili. U mnie skończyło się ośrodkiem psychiatrycznym. A mogło się skończyć gorzej. O wiele gorzej.
Ten psychiatryk, choć na początku był dla mnie jak klatka w zoo dla złapanego w dziczy zwierzaka, teraz jest moim oparciem. Lekarz prowadzący nie naciska. Kucharki są świetne. Rodzeństwo jest ze mną. Nie wiem, co bym bez nich zrobiła.
- Mogę tu usiąść?
Podnoszę wzrok znad ekranu i widzę przed sobą Bruce'a. Stoi przy stole, w jednej ręce trzyma ksiażkę, w drugiej tacę z jedzeniem.
- Um, przepraszam, zamyśliłam się - mówię. Patrzymy na siebie, on się delikatnie uśmiecha. Wciąż stoi. Czemu on stoi? Nie może usią... O cholera. - Tak, jasne! Siadaj, nie ma problemu.
Chłopak parska cichym śmiechem i kładzie jedzenie na blacie.
Brawo, idiotko. Już pokazałaś swój poziom intelektualny. Może teraz jeszcze wyszczerz się do niego z szpinakiem między zębami?
Siadam prosto i wbijam spojrzenie w swoją komórkę. Nie patrz na niego jak je. Wystraszy się. Spłoszysz go, zobaczysz. Na zmianę włączam i wyłączam ekran telefonu, co jakiś czas wpisując błędny kod do odblokowania. Palce mi drżą, kiedy zaciskam je na sylikonowej obudowie. Nie spojrzę na niego.
- A ty nic nie jesz?
Podnoszę gwałtownie głowę do góry i kręcę nią na boki chyba z dziesięć razy. Świetnie! Daję sto dolców, że wyglądam jak upośledzona i wystraszona sarenka na drodze. Uspokój się, Rydel. Nie rób z siebie większego debila, niż jesteś.
- Weź ode mnie, coś musisz jeść. - Podsuwa mi pod nos talerz z porcją marchewki z groszkiem. Nienawidzę marchewki. Nienawidzę groszku.
- Nie, dziękuję, serio. - Uśmiecham się delikatnie. Patrzy na mnie zdziwiony.
- Jadłaś coś dzisiaj w ogóle? - pyta, przekrzywiając głowę. Boże. Wygląda uroczo. Ma taki ciepły głos.
- No... Jabłko.
Głupia.
- To tym bardziej. Powinnaś zjeść. Nie krępuj się. Nie lubisz marchewki? Mogę dać ci coś...
- Lubię. Bardzo. Ale nie chcę, nie jestem głodna. - Rydel Lynch, jesteś skończoną idiotką. Przestań. Po jakiego grzyba kłamiesz? Przestań!
- Jak chcesz, ale wyglądasz blado. - Kręci głową i otwiera książkę na jednej ze stron. Jest przystojny i do tego pewnie inteligenty, bo przecież czyta, prawda? Patrzę raz na niego, raz na talerz. Biorę widelec do ręki.
Co ty odwalasz, do cholery?
Nabijam marchewkę i kilka kuleczek groszku, po czym wkładam do ust.
Niedobre. Nie wiem, czemu to robię. Chcę to wypluć, natychmiast. Smakuje okropnie. Ale ja jem dalej. Czemu ja jem dalej?
Bruce unosi spojrzenie znad książki i patrzy na mnie z delikatnym uśmiechem. Ma ładne oczy. Brązowe. Hipnotyzujące. Wraca do lektury, co jakiś czas zanurzając łyżeczkę w truskawkowych lodach.
Teraz już za późno. Nie możesz przestać czy wypluć, bo uzna cię za nienormalną. Teraz musisz brnąć w to dalej. Po co zaczynałaś? Co się z tobą dzieje?!
- Co czytasz? - Przełykam kęs. Fuj. Okropne.
Chłopak odwraca w moją stronę okładkę książki. Paul Young, "Chata". Nie znam. Nakładam więcej marchewki na widelec. Nie rób tego.
- Aha, okej - mówię. Wciąż jem. Zaraz się porzygam. - A fajna jest?
Rydel, cholera jasna, zamknij się! Nie chce z tobą rozmawiać, nie rozmawia z tobą. Uspokój się.
- Raczej tak, ale jeszcze nie skończyłem - odpowiada, nie odrywa wzroku od tekstu.
Wchodzę przez wielkie drzwi stołówki. Obijające się widelce to rzadko spotykany odgłos tutejszej jadalni. Obchodzą się z nami jak z nieobliczalnymi pięciolatkami - nawet sztućce mamy plastikowe. To już trochę poryte.
Nie znam powodu, dla którego tu przyszłam. Nudziło mi się. Nie miałam z kim rozmawiać, nawet gdyby ktoś był, to niby o czym?
Cześć, jestem Rydel! Co psychopatycznego zrobiłeś, że cię tu przenieśli? To może ulubiony kolor?
Nie, to nie wyjdzie.
Siadam przy jedynym pustym stole, inne są szczelnie zapełnione resztą pacjentów. Po drodze zabieram z ogólnego koszyka dla wszystkich jedno, zielone jabłko. Godzina szesnasta, to już mój drugi posiłek tego dnia, zaraz po misce musli z jogurtem. Postępy.
Brzuch wita jedzenie nieprzyjemnym ściskiem w żołądku. Zamknij się, idioto. Przestań. Obiecałam, że zacznę jeść. Nie jestem gruba. Nie jestem gruba. Mogłabym schudnąć, ale...
Nie. Nie mogłabyś. Masz jeść.
Telefon wibruje w mojej kieszeni. Powiadomienie z Twittera.
@annier5 Wszyscy czekamy na kolejne koncerty! @rydelr5, co u ciebie? <3
Nadal dziwię się, że jeszcze mamy jakichś fanów. Przecież zawiedliśmy ich na całej linii. Dla wielu z nich byliśy autorytetami. A kim jesteśmy teraz? Czego t e r a z się mogą od nas nauczyć? Że należy się poddać presji otoczenia? Że należy odpuszczać walkę?
Ja się poddałam, odpuściłam. Mogę mieć tylko nadzieję, że oni tego nie zrobili. U mnie skończyło się ośrodkiem psychiatrycznym. A mogło się skończyć gorzej. O wiele gorzej.
Ten psychiatryk, choć na początku był dla mnie jak klatka w zoo dla złapanego w dziczy zwierzaka, teraz jest moim oparciem. Lekarz prowadzący nie naciska. Kucharki są świetne. Rodzeństwo jest ze mną. Nie wiem, co bym bez nich zrobiła.
- Mogę tu usiąść?
Podnoszę wzrok znad ekranu i widzę przed sobą Bruce'a. Stoi przy stole, w jednej ręce trzyma ksiażkę, w drugiej tacę z jedzeniem.
- Um, przepraszam, zamyśliłam się - mówię. Patrzymy na siebie, on się delikatnie uśmiecha. Wciąż stoi. Czemu on stoi? Nie może usią... O cholera. - Tak, jasne! Siadaj, nie ma problemu.
Chłopak parska cichym śmiechem i kładzie jedzenie na blacie.
Brawo, idiotko. Już pokazałaś swój poziom intelektualny. Może teraz jeszcze wyszczerz się do niego z szpinakiem między zębami?
Siadam prosto i wbijam spojrzenie w swoją komórkę. Nie patrz na niego jak je. Wystraszy się. Spłoszysz go, zobaczysz. Na zmianę włączam i wyłączam ekran telefonu, co jakiś czas wpisując błędny kod do odblokowania. Palce mi drżą, kiedy zaciskam je na sylikonowej obudowie. Nie spojrzę na niego.
- A ty nic nie jesz?
Podnoszę gwałtownie głowę do góry i kręcę nią na boki chyba z dziesięć razy. Świetnie! Daję sto dolców, że wyglądam jak upośledzona i wystraszona sarenka na drodze. Uspokój się, Rydel. Nie rób z siebie większego debila, niż jesteś.
- Weź ode mnie, coś musisz jeść. - Podsuwa mi pod nos talerz z porcją marchewki z groszkiem. Nienawidzę marchewki. Nienawidzę groszku.
- Nie, dziękuję, serio. - Uśmiecham się delikatnie. Patrzy na mnie zdziwiony.
- Jadłaś coś dzisiaj w ogóle? - pyta, przekrzywiając głowę. Boże. Wygląda uroczo. Ma taki ciepły głos.
- No... Jabłko.
Głupia.
- To tym bardziej. Powinnaś zjeść. Nie krępuj się. Nie lubisz marchewki? Mogę dać ci coś...
- Lubię. Bardzo. Ale nie chcę, nie jestem głodna. - Rydel Lynch, jesteś skończoną idiotką. Przestań. Po jakiego grzyba kłamiesz? Przestań!
- Jak chcesz, ale wyglądasz blado. - Kręci głową i otwiera książkę na jednej ze stron. Jest przystojny i do tego pewnie inteligenty, bo przecież czyta, prawda? Patrzę raz na niego, raz na talerz. Biorę widelec do ręki.
Co ty odwalasz, do cholery?
Nabijam marchewkę i kilka kuleczek groszku, po czym wkładam do ust.
Niedobre. Nie wiem, czemu to robię. Chcę to wypluć, natychmiast. Smakuje okropnie. Ale ja jem dalej. Czemu ja jem dalej?
Bruce unosi spojrzenie znad książki i patrzy na mnie z delikatnym uśmiechem. Ma ładne oczy. Brązowe. Hipnotyzujące. Wraca do lektury, co jakiś czas zanurzając łyżeczkę w truskawkowych lodach.
Teraz już za późno. Nie możesz przestać czy wypluć, bo uzna cię za nienormalną. Teraz musisz brnąć w to dalej. Po co zaczynałaś? Co się z tobą dzieje?!
- Co czytasz? - Przełykam kęs. Fuj. Okropne.
Chłopak odwraca w moją stronę okładkę książki. Paul Young, "Chata". Nie znam. Nakładam więcej marchewki na widelec. Nie rób tego.
- Aha, okej - mówię. Wciąż jem. Zaraz się porzygam. - A fajna jest?
Rydel, cholera jasna, zamknij się! Nie chce z tobą rozmawiać, nie rozmawia z tobą. Uspokój się.
- Raczej tak, ale jeszcze nie skończyłem - odpowiada, nie odrywa wzroku od tekstu.
Kiwam głową. Znowu. Chcę coś jeszcze powiedzieć, chcę coś zrobić. Zamiast tego wpycham sobie w usta coraz więcej jedzenia.
Brzuch nie jest zadowolony. Zaciskam zęby z bólu, pod powiekami zbierają się łzy. Palce sinieją, wbijam sobie paznokcie w dłonie, trzymając w ręku widelec. Po co, Rydel?
Nie zwrócisz tym jego uwagi.
Właśnie. Nie zwrócę jego uwagi. Ale dlaczego chcę to zrobić?
Wstaję gwałtownie od stołu, zabieram ze sobą tylko telefon i z pełnymi ustami wybiegam z stołówki. Ludzie znowu dziwnie patrzą, ale nie widzę ich przez mgłę w oczach. Nie patrzcie na mnie, nie patrzcie, cholera!
Ruszam korytarzem, po drodze potrącam jakąś pielęgniarkę, biegnę dalej. Wchodzę do swojego pokoju, a drzwi za mną trzaskają. Otwieram łazienkę i ostatkami sił padam na podłogę przy toalecie. Wymiotuję. Krzyczę i płaczę. Znowu wymiotuję.
Boli. Bardzo.
Opieram się plecami o kabinę prysznicową, jestem rozpalona, nie mogę wziąć oddechu.
Po co ci to było? On tylko usiadł.
Podoba ci się.
Uderzam się w policzek. Raz, drugi.
Jesteś brzydka, nie podobasz mu się. Jesteś gruba. Jesteś idiotką, bo zjadłaś. Jesteś idiotką, bo wybiegłaś z płaczem ze stołówki jak skończony debil.
Zsuwam się na podłogę i krzyczę głośniej w kafelki. Słuchają mnie.
Jesteś idiotką, bo spróbowałaś.
Brzuch nie jest zadowolony. Zaciskam zęby z bólu, pod powiekami zbierają się łzy. Palce sinieją, wbijam sobie paznokcie w dłonie, trzymając w ręku widelec. Po co, Rydel?
Nie zwrócisz tym jego uwagi.
Właśnie. Nie zwrócę jego uwagi. Ale dlaczego chcę to zrobić?
Wstaję gwałtownie od stołu, zabieram ze sobą tylko telefon i z pełnymi ustami wybiegam z stołówki. Ludzie znowu dziwnie patrzą, ale nie widzę ich przez mgłę w oczach. Nie patrzcie na mnie, nie patrzcie, cholera!
Ruszam korytarzem, po drodze potrącam jakąś pielęgniarkę, biegnę dalej. Wchodzę do swojego pokoju, a drzwi za mną trzaskają. Otwieram łazienkę i ostatkami sił padam na podłogę przy toalecie. Wymiotuję. Krzyczę i płaczę. Znowu wymiotuję.
Boli. Bardzo.
Opieram się plecami o kabinę prysznicową, jestem rozpalona, nie mogę wziąć oddechu.
Po co ci to było? On tylko usiadł.
Podoba ci się.
Uderzam się w policzek. Raz, drugi.
Jesteś brzydka, nie podobasz mu się. Jesteś gruba. Jesteś idiotką, bo zjadłaś. Jesteś idiotką, bo wybiegłaś z płaczem ze stołówki jak skończony debil.
Zsuwam się na podłogę i krzyczę głośniej w kafelki. Słuchają mnie.
Jesteś idiotką, bo spróbowałaś.
Rocky
#7 listopad, Los Angeles
Szpital Psychiatryczny
Kolejne
dni mijały nad wyraz spokojnie. Riker znowu jest najstarszym bratem,
starającym się ogarniać biznes. Na twarz Rydel powoli, powoli wkradają
się kolory. Ross przestał wyglądać tak, jakby my ktoś powiesił kowadła
na uszach.
Problemy się rozwiązują. Stopniowo, niespiesznie. Trzeba ubić twardy grunt, żeby mieć na czym budować dom.
Nie ciągnie mnie do narkotyków. Prawdę mówiąc, nigdy aż tak bardzo mnie do nich nie ciągnęło. Korzystając z każdej rozmowy z moim lekarzem prowadzącym, doszedłem do wniosku, że nie do końca wiem, dlaczego brałem. Zaczęło się od Rossa, ale przecież mam swój rozum.
W każdym razie, nie mam ochoty na działkę czy blanta. Z Robertem dogaduję się świetnie, kucharki są aniołami, a Bruce okazał się być sympatycznym gościem, na dodatek słuchającym prawie tych samych zespołów co ja, rodzeństwo i Ell.
Ratliff. Nie zdawałem sobie sprawy z miary mojej tęsknoty, dopóki nie zobaczyłem rodziców i Ellingtona. Nie wiedziałem, co robić. Z jednej strony chciałem schować się do kieszeni dżinsów Rossa, a z drugiej przytulić się do rodziców i już ich nie puszczać.
Niezależnie od tego, ile masz lat, zawsze będziesz potrzebował matki.
Problemy się rozwiązują. Stopniowo, niespiesznie. Trzeba ubić twardy grunt, żeby mieć na czym budować dom.
Nie ciągnie mnie do narkotyków. Prawdę mówiąc, nigdy aż tak bardzo mnie do nich nie ciągnęło. Korzystając z każdej rozmowy z moim lekarzem prowadzącym, doszedłem do wniosku, że nie do końca wiem, dlaczego brałem. Zaczęło się od Rossa, ale przecież mam swój rozum.
W każdym razie, nie mam ochoty na działkę czy blanta. Z Robertem dogaduję się świetnie, kucharki są aniołami, a Bruce okazał się być sympatycznym gościem, na dodatek słuchającym prawie tych samych zespołów co ja, rodzeństwo i Ell.
Ratliff. Nie zdawałem sobie sprawy z miary mojej tęsknoty, dopóki nie zobaczyłem rodziców i Ellingtona. Nie wiedziałem, co robić. Z jednej strony chciałem schować się do kieszeni dżinsów Rossa, a z drugiej przytulić się do rodziców i już ich nie puszczać.
Niezależnie od tego, ile masz lat, zawsze będziesz potrzebował matki.
Naciskam
klamkę i wychodzę na korytarz. Zjadłbym coś. A ponieważ jedynym źródłem
pożywienia tutaj jest stołówka, to tam właśnie trzeba się kierować.
Jest coś przed dwudziestą pierwszą, więc panie Smith dopiero się
zbierają do domu. Codziennie przychodzą o siódmej, a wychodzą po
dwudziestej pierwszej, a ponieważ Rocky, czyli ja, posiada urok osobisty
godny Elvisa Presley'a i kontakty niczym Scooter, może sobie pozwolić
na nieszkodliwe pogaduchy z kucharkami. I pozaprogramowe korzystanie z
lodówki. Ratliff pewnie byłby dumny.
Zamykam za sobą drzwi, poprawiam koszulkę od spania i ruszam pustym, cichym korytarzem. Jest on długi, zaczyna się przy oknie a kończy w hallu głównym. Wzdłuż niego znajdują się pokoje pacjentów - z prawej strony od okna jest ich sześć, z lewej siedem. Za tą siódmą salą znajduje się pomieszczenie, w którym koczują pielęgniarki, a za tą szóstą zakręt i kolejne dwa pokoje, jakby doczepione równolegle do dwóch ostatnich z lewego rzędu. Żeby przejść do stołówki, muszę przejść przez cały korytarz, hall główny, a potem tak zwany salon.
Po paru minutach wchodzę do pokoju dziennego i kieruję się do drzwi prowadzących do nieba zbudowanego z mięsa i frytek.
Szloch.
Zaskoczony nagłym dźwiękiem odwracam głowę.
Wchodząc, nawet nie zauważyłem zapalonego telewizora. A to może dlatego, że jest wyciszony. Jego światło pozwala mi dostrzec zarys osoby siedzącej na kanapie. Płomienne włosy.
- Melissa? - Podchodzę do dziewczyny na palcach, nie chcąc jej wystraszyć.
- Rocky? - Mel odwraca się kawałek, po czym znowu kuli się, otaczając kolana rękoma. - Zostaw mnie.
Jej głos drży, jest przepełniony łzami i strachem.
Jest to trochę inne wcielenie Mellissy Collins. Na co dzień rzadko ją widuję, choć - nie zaprzeczę - wolałbym częściej na nią wpadać. Zawsze wtedy jest pogrążona w swoich myślach, praktycznie nieobecna. Na "hej" reaguje w połowie przypadków.
Ale coś mnie do niej przyciąga. Nie pozwala zostawić myśli o niej na dłużej, niż kilka godzin. Zastanawiam się, za co tu siedzi. Nie wygląda na alkoholiczkę, narkomankę czy piromankę. Ani na samobójcę. Widzę w niej tylko strach.
- Co się dzieje? - Ostrożnie przysiadam obok dziewczyny, powstrzymując się przed dotknięciem jej.
- Nic - chlipie.
- Mel, spokojnie. Możesz mi powiedzieć wszystko - mówię cicho.
- Zaśpiewasz mi coś, żebym mogła zasnąć? - Spogląda na mnie znad przedramienia, w którym przed chwilą chowała twarz.
- Co? - dziwię się.
Okay, ja chciałem tylko udko z kurczaka.
- Cokolwiek, bylebym zasnęła.
- Ale...
- Proszę.
Melissa patrzy na mnie błagalnie, jakbym był ostatnią deską ratunku. Nie jestem w stanie jej odmówić.
Kiwam głową i zaczynam szukać jakiejś odpowiedniej piosenki w odmętach umysłu.
Zagrałbym jeszcze na gitarze, ale do pokoju daleko.
- Bird, you’ve so many hearts on your sleeve.
One for each feather,
though you never see,
blue eyes blink bright lights
through leaves on the trees
from seeds that did grow where you sowed.
Melissa opada na moje ramię i układa się na nim. Lewą ręką podaję jej poduszkę, a ona tuli ją do siebie, pociągając nosem.
- You’ll never have nowhere to go.
Look at this silver and gold,
shook through a tangle of thorns...
Żadnych odpowiedzi.
Dlaczego tu siedzi. Dlaczego płacze. Dlaczego telewizor chodzi bez włączonego dźwięku.
W ogóle, co się dzieje?
Nie wiem. Mi też chce się już spać.
- Bird, we’ve so many days spent beside
this sulk of a river,
now we’re deep down dyed
into the marrow, out with the tide,
with all that you have and I hold.
You’ll never have nowhere to go...
- Lubię tę piosenkę.
- To był twój wybór?
- Nie, przypadek.
Zamykam za sobą drzwi, poprawiam koszulkę od spania i ruszam pustym, cichym korytarzem. Jest on długi, zaczyna się przy oknie a kończy w hallu głównym. Wzdłuż niego znajdują się pokoje pacjentów - z prawej strony od okna jest ich sześć, z lewej siedem. Za tą siódmą salą znajduje się pomieszczenie, w którym koczują pielęgniarki, a za tą szóstą zakręt i kolejne dwa pokoje, jakby doczepione równolegle do dwóch ostatnich z lewego rzędu. Żeby przejść do stołówki, muszę przejść przez cały korytarz, hall główny, a potem tak zwany salon.
Po paru minutach wchodzę do pokoju dziennego i kieruję się do drzwi prowadzących do nieba zbudowanego z mięsa i frytek.
Szloch.
Zaskoczony nagłym dźwiękiem odwracam głowę.
Wchodząc, nawet nie zauważyłem zapalonego telewizora. A to może dlatego, że jest wyciszony. Jego światło pozwala mi dostrzec zarys osoby siedzącej na kanapie. Płomienne włosy.
- Melissa? - Podchodzę do dziewczyny na palcach, nie chcąc jej wystraszyć.
- Rocky? - Mel odwraca się kawałek, po czym znowu kuli się, otaczając kolana rękoma. - Zostaw mnie.
Jej głos drży, jest przepełniony łzami i strachem.
Jest to trochę inne wcielenie Mellissy Collins. Na co dzień rzadko ją widuję, choć - nie zaprzeczę - wolałbym częściej na nią wpadać. Zawsze wtedy jest pogrążona w swoich myślach, praktycznie nieobecna. Na "hej" reaguje w połowie przypadków.
Ale coś mnie do niej przyciąga. Nie pozwala zostawić myśli o niej na dłużej, niż kilka godzin. Zastanawiam się, za co tu siedzi. Nie wygląda na alkoholiczkę, narkomankę czy piromankę. Ani na samobójcę. Widzę w niej tylko strach.
- Co się dzieje? - Ostrożnie przysiadam obok dziewczyny, powstrzymując się przed dotknięciem jej.
- Nic - chlipie.
- Mel, spokojnie. Możesz mi powiedzieć wszystko - mówię cicho.
- Zaśpiewasz mi coś, żebym mogła zasnąć? - Spogląda na mnie znad przedramienia, w którym przed chwilą chowała twarz.
- Co? - dziwię się.
Okay, ja chciałem tylko udko z kurczaka.
- Cokolwiek, bylebym zasnęła.
- Ale...
- Proszę.
Melissa patrzy na mnie błagalnie, jakbym był ostatnią deską ratunku. Nie jestem w stanie jej odmówić.
Kiwam głową i zaczynam szukać jakiejś odpowiedniej piosenki w odmętach umysłu.
Zagrałbym jeszcze na gitarze, ale do pokoju daleko.
- Bird, you’ve so many hearts on your sleeve.
One for each feather,
though you never see,
blue eyes blink bright lights
through leaves on the trees
from seeds that did grow where you sowed.
Melissa opada na moje ramię i układa się na nim. Lewą ręką podaję jej poduszkę, a ona tuli ją do siebie, pociągając nosem.
- You’ll never have nowhere to go.
Look at this silver and gold,
shook through a tangle of thorns...
Żadnych odpowiedzi.
Dlaczego tu siedzi. Dlaczego płacze. Dlaczego telewizor chodzi bez włączonego dźwięku.
W ogóle, co się dzieje?
Nie wiem. Mi też chce się już spać.
- Bird, we’ve so many days spent beside
this sulk of a river,
now we’re deep down dyed
into the marrow, out with the tide,
with all that you have and I hold.
You’ll never have nowhere to go...
- Lubię tę piosenkę.
- To był twój wybór?
- Nie, przypadek.
Good evening, Kaczątka <3
Jeszcze do mnie nie dociera, że rok szkolny trwa. Albo mam to tak w dupie i przyzwyczaiłam się XD. Wczoraj byłam na 18-stce, musiałam 'odprężyć' się po ciężkich wakacjach. Spotkałam kogoś, na kogo chcę, ale wolałabym nie patrzeć, a z kim jeszcze trochę poprzebywam. Lajf is lajf.
Odebrawszy prawo jazdy w piątunio. Już mnie wykorzystują, szatany. :C
Tym jakże optymistycznym akcentem pragniemy was wprowadzić w radosny rok szkolny, was, uczniów wypoczętych po wakacjach.
Niech się stanie światłość,
amen.
Love.
Wszystkiego dobrego, kochani.
Kurtyna w dół.
Raffy.
Świetny!
OdpowiedzUsuńCzekam oczywiscie na nastepny!!
-Wika aka ponczek
Ten komentarz liczy się podwójnie :) bo jest ode mnie i Rikeroholic.
OdpowiedzUsuńSuper rozdział. Miłość wisi w powietrzu <3
Rikeroholic najbardziej podobała się kwestia Rydel (ale ona to ma świra z Rydel - więc wiesz).
Rok szkolny nie zaczął się dla mnie najgorzej - bo od charakterystyki Rossa na polski ;)
Rikeroholic - jeszcze ma wolne (ostatni rok studiowania).
Pozdrawiamy serdecznie i czekamy na next!
Rocklisaa B)
OdpowiedzUsuńShippię to B)
Jak zwykle nie wiem, co napisać, więc tylko rzeknę: perfekcja. Czekolada i kakao z bitą śmietaną, no <3 *takie moje miód i orzeszki, heh :') *
Aloha! Bruce homoseksualistą? Kto by się spodziewał. Na pewno nie Riker. Podobało mi się to jak Bruce z własne woli znalazł się w pokoju Rikera i rozpoczął rozmowę, chociaż szkoda, że nie wyjawił powodu swojego pobytu w ośrodku. Aczkolwiek mamy czas, może w pewnym rozdziale zdradzicie nam tą tajemnicę. Oraz Melissy. Czekam. Biedna Rydel, informacja o innej orientacji chłopaka może nią kompletnie wstrząsnąć. Już bez niej miała moment załamania, który moim zdaniem przekreślił postępy, które zrobiła (były to małe kroczki, ale zawsze coś). Sądzę, że ją czeka najdłuższa terapia. To jak zachował się Rocky było godne podziwu. Chociaż właściwie mógł ją olać i iść po coś do jedzenia. Nie martwić się o obcą osobę, inną pacjentkę. A jednak się zatrzymał, uspokoił ją. Brawo, Rocky.
OdpowiedzUsuńTrzymajcie się mocno, dziewczyny!
- matrioszkaa! xx