Rydel
27 listopada, Los Angeles
Szpital psychiatryczny
Szpital psychiatryczny
Ciężko jest po prostu wstać z łóżka. Wiem o tym dobrze. Możesz leżeć w nim przez godzinę, dwie czy trzy nie myśląc o niczym, jedynie martwiąc się o dni, które nastąpią. Co trzymają w zanadrzu.
Nie wiesz, czy będziesz sobie w stanie z tym poradzić.
Czy byłam w stanie poradzić sobie z nim?
Księżniczko, księżniczko, księżniczko. Jesteś tylko szmatą.
W momentach takich, jak tamten, uświadamiam sobie jak podli są ludzie. Do czego są w stanie się posunąć, żeby sprawić sobie przyjemność i zaspokoić swoje chore żądze. Robią, co trzeba, żeby dostać się do celu, raniąc innych i siebie, ale to ich nie boli, bo myślą, że cel jest tego wart. Wychodzą na plus, gdy rzeczywiście ich staranie okazują się być niedaremne. Ale gdy na końcu ścieżki czeka na nich nic poza wielkim nic, co wtedy? Czy żałują zbitych po drodze pionków? Czy są w stanie wszystko naprawić? Najprawdopodobniej nie. Nie potrafią pomóc nawet sobie.
Patrzą na swoje dłonie, oglądam je z każdej strony. Nie wiem, jak się uratować. Cienka, wręcz papirusowa skóra wygląda jednocześnie strasznie, ale i pięknie. Czy to jest mój puchar, moja nagroda, czy dobitna przegrana? Przeszłam kawał drogi i nadal nie wiem, czy jestem na jej końcu, czy może gdzieś w środku.
Wzdycham cicho, próbując wyłapać jakąkolwiek z goniących myśli. Uderzam pięścią w wygłuszoną miękką skórą ścianę izolatki.
Co nim kierowało? Czy naprawdę chcę wiedzieć? Może lepiej, gdy niektóre rzeczy pozostaną niewypowiedziane, niewyjaśnione.
Stukam w podłogę. Cisza. Nie ma nawet echa.
Cisza jest dobra. Cisza nie kłamie. Cisza nie zwodzi.
Tak naprawdę nie zamierzaliśmy mu tego powiedzieć. W każdym razie oni nie chcieli. Ale gdy tylko widzę, jak wchodzi do pokoju, uznałam, że byłoby wręcz zdradą nie zrelacjonować mu ostatnich wydarzeń.
Niemal na skrzydłach podbiegam do niego, wtulam się w jego szczuplejsze niż kiedyś ciało i chowam nos pod kaptur bluzy.
Nie muszę nawet mówić słowa, bo już słyszę idących za mną braci.
- Ell... - Ross chrząka, a oczyma wyobraźni widzę, jak patrzy na Rikera i Rocky'ego.
Nie jestem już odważna tak, jak kiedyś. Jestem zepsuta.
Rozpadam się, części mnie lądują na nim. Opowiadam przez łzy, zapewne ciężko mnie zrozumieć. Ale on tuli mnie do siebie mocno, a ja czuję się stabilnie, on trzyma wszystkie części mnie, dzięki jego ramionom nie upadam.
Nie pamiętam już, jak to jest tulić się do niego dla zabawy, jak to jest czuć jego trzęsącą się klatkę piersiową pod wpływem śmiechu, jak to jest słuchać jego rozbawionego wiecznie głosu. Nie pamiętam już, jak to jest przytulić się do niego ciałem, a nie kośćmi.
Trzymam jego dłoń. Dotyk pozwala mi udowodnić sobie, że wciąż żyję.
Uratowano mnie. Mam nadzieję, że nikt nie oczekuje ode mnie, że powiem za to "dziękuję".
Bo to nigdy nie nastąpi.
Ellington
27 listopada, Los Angeles
Szpital psychiatryczny
Szpital psychiatryczny
Wtula się we mnie całym swoim ciałem.
Pamiętam jeszcze to uczucie, gdy każde jej przytulenie wiązało się ze świadomością, że mogłaby mnie zgnieść. Emanowała siłą i pewnością siebie, była mocną kobietą.
Teraz w objęciach trzymam lekkie chucherko, moją małą Delly. Z wyglądu bardziej dziewczynkę niż kobietę, ale z sercem ciężkim i umysłem tak zszarganym, jakby była już trzydziestolatką po dziesięciu rozwodach.
- Jeśli chcesz, mogę jeszcze zostać - szepczę do jej ucha.
- Chcę, ale musisz iść.
Ma rację. Czas odwiedzin dobiegł końca, cudem udało mi się wyprosić u pielęgniarki ostatnie minuty z Rydel, które koniec końców wydzierżawiła mi tylko po to, żeby mogła mnie odprowadzić do drzwi.
- Ej. - Chwytam ją lekko za podbródek i odwracam jej twarz w moją stronę, gdy już zaczyna stawiać krok do tyłu. - Pamiętaj, że ja zawsze jestem, rozumiesz? - Łzy w jej oczach powodują powstanie w moim gardle zator, ale nie poddaję się. - Zawsze mam na ciebie oko, księżniczko. I nie płacz już, proszę.
Ocieram pojedynczą łzę z jej policzka i całuję ją w czoło. Wydaje się być mniejsza niż kiedyś.
- Dziękuję, Ell. Wróć tylko.
- Wrócę.
Na dworze było jakby cieplej, kiedy tu przychodziłem.
Pocieram ramiona dłońmi, ale zupełnie niepotrzebnie - kalifornijskie słońce nawet w ostatnich miesiącach roku pokazuje na co je stać. Po paru sekundach czuję przebijające się jego ciepłe promienie przez moją bluzę. Spoglądam w czyste niebo.
Nachodzi mnie myśl - jak dziwny jest ten świat. W nas, ludziach, tyle się dzieje. Przechodzimy przez porażki i zwycięstwa, znosimy smutki, zakochujemy się i rozstajemy, płaczemy i śmiejemy się. W naszych duchach codziennie kreuje się tysiące nowych myśli. Jeden dzień wydaje się trwać wieki, a drugi mija niczym parę sekund. Dzień w dzień jesteśmy burzą emocji, pakietem spojrzeń, zestawem ruchów, załamaniem przestrzeni.
A ta przestrzeń, to niebo, ten świat - co on na to? Nic. Nadal to samo. Nadal trwa i trwa, podczas gdy nasze życie przecieka przez palce jak woda, piasek czy błoto. Szybko, czasem bezboleśnie, czasem zostawiając obdarcia, a czasem zabijając jakby przedwcześnie.
Nawet gdy przychodzi moment, w którym mamy wrażenie, że świat się zatrzymał, bo coś - bo zmarła nam bliska osoba, bo właśnie się zakochaliśmy, bo nie umiemy przestać tęsknić z powodu rozłąki - jesteśmy w błędzie. Świat trwa i będzie trwał, życie toczy się dalej.
W dzień jak ten łatwiej jest mi żywić nadzieję na lepszy świat i lepszą przyszłość. Ale wiem też, że przyjdą ciemne, samotne dni. I wiem, że niezależnie od tego, jak będzie ciężko, jak bardzo zagubiony będę się czuł - muszę tą nadzieję trzymać. Dla niej, dla nich wszystkich i dla siebie.
- Wygląda bardzo smutno.
- Zupełnie inaczej, niż wcześniej.
Smutnieje.
Ciemnowłosy chłopak stoi oparty o murek tuż za bramką. Poznaję go.
Przydługa, potargana i mokra od potu grzywka przysłania mu oczy wlepione w ziemię, ale z pyska nie schodzi mu debilny uśmiech. Podnosi na mnie wzrok. Dziki wzrok, którego wolałbym już nigdy nie widzieć. Wychudzona twarz wygląda lekko groteskowo, ale mimo wszystko dostrzegam, jak bardzo jest słaby.
Więc tak wygląda.
- Nie pamiętam twojego imienia, ale wiem kim jesteś - mówi lekko zachrypłym głosem, po czym zerka w swoją lewą stronę.
Na chodniku przed bramą stoi zaparkowany bus podobny do ambulansu. W środku siedzi kierowca, starszy mężczyzna czytający gazetę. Tylne drzwi są otwarte, a obok nich stoi lekarz - poznaję po kitlu - i dwóch facetów wyglądających na ochroniarzy.
- Miło jest być sławnym. - Wracam spojrzeniem do chłopaka, który wsadza dłonie w kieszenie postrzępionych dżinsów.
- Ciągle o tobie gadają, ci twoi przyjaciele. - Przechyla lekko głowę. - W szczególności ten z fryzurą na Jezusa i blondynka, Rydel. A właśnie, co u niej? - Uśmiecha się. - Fajna z niej dziewczyna. Niekoniecznie z wyglądu, ale z charakteru. Jest miła i inteligentna, ale trochę naiwna, nie sądzisz? - Mam wrażenie, że jego uśmiech przypomina zgryz węża. - Łatwo nią manipulować. Interesująca jest. Mogę się koło niej zakręcić? Zresztą, po co ja się pytam. - Wyciąga rękę z kieszeni i zaciąga na głowę kaptur od koszulki bez rękawów. Na jego ramieniu przelotnie dostrzegam ślady zadrapań. - Chyba dla formalności.
Nieświadomie chichoczę, co chyba wybija go z rytmu czegoś, co zapewne uważa za monolog.
- Co jest? - syczy.
- Nic, nic. Ha ha... - Rozmasowuję dłonie, które jakoś dziwnie mi ścierpły. Nadal nie mogę powstrzymać śmiechu. - Gaduła z ciebie.
- Nabijasz się ze mnie.
- Gdzieżbym śmiał. Dobra, gaduło, ja się zbieram. - Mrugam do niego z uśmiechem, po czym stawiam pierwsze kroki i zaczynam go wymijać.
- Nie śmiej się, powinieneś się bać - rzuca z jadem w głosie.
Przystaję.
- O co? - Okręcam się lekko w jego stronę. - O siebie? Czy o moją dziewczynę? Chcesz zamieszać? Jakby ci było mało. A teraz jeszcze może pragniesz mojej uwagi?
- Ja nie...
Nie wiem, ile to trwało. Może sekundę, może jej ułamek. Ale nawet nie zauważam, kiedy trzymam mocno zimną szyję i przyciskam ją do krat bramki. Gaduła nie wydaje z siebie nawet piśnięcia, ale w jego oczach widzę niemałe zaskoczenie.
- Posłuchaj mnie, Bruce - mówię, pochylając się lekko. - Spróbuj tylko jeszcze raz skrzywdzić moją księżniczkę.
Nie wiem, czy wyobraziłem sobie dźwięk łamanej szczęki, ale z pewnością parę dni będzie dochodził do siebie. Pochylam się nad nim, gdy już powoli udaje mu się zjechać po metalowych prętach na ziemię. Jednym palcem unoszę jego głowę i zmuszam go do spojrzenia na mnie. Jakoś mu ta zboczona dzikość spłynęła razem z krwią.
Nachylam się nad jego uchem.
- Bądź pewny, że tam będę - szepczę. - A wtedy zobaczysz, co zrobi ci jej wierny sługa.
Hej, Misie!
. Zostały tak serio jeszcze 4 rozdziały + epilog, więc niebawem się pożegnamy. Albo trochę dłużej niż niebawem, jeżeli nie podkręcimy tempa wstawiania rozdziałów.
Szykujcie antydepresanty i chusteczki, bo będzie się działo!
Raffy
Z mojej strony duże przepraszam za tak długi okres oczekiwania i dupny rozdział w porównaniu z resztą, ale bądźcie pewni, że kolejny będzie wart bliżej nieokreślonej długości czasu oczekiwania. Trust me, I mean it.
Mam nadzieję, że ktoś tu jeszcze zagląda (patrząc na komentarze - ktoś tam jeszcze za nami tęskni).
Chcemy was doprowadzić do końca tego bloga, bo to jest coś, co blogger musi w sobie mieć. skromnie mówiąc.
I love you, Ducklings. <3
Sparrow
♥
OdpowiedzUsuńCudny rozdział <3
OdpowiedzUsuńEllington - jak dla mnie - wygrał dzisiejszy rozdział tym jak postąpił z Brucem.
Tylko 4 rozdziały i epilog - trochę smutno, bo polubiłam tę historię.
Pozdrawiam i czekam na next <3
P.S. Pozdrowionka także od Rikeroholic. Czyta ze mną.
Idealny.
OdpowiedzUsuń-Wika aka ponczek
Cudo <3
OdpowiedzUsuń